I’ll Be Your Mirror London 2012: curated by Mogwai & ATP
Londyn, Alexandra Palace - 25-27 maja 2012
Dzień pierwszy – piątek, 25 maja
A Storm Of Light – Amerykanie zaczęli festiwal tak głośno i donośnie, żeby nikt nie miał wątpliwości jaka muzyka będzie dominować na tej imprezie, a zwłaszcza podczas jej pierwszego dnia. Ciężki, brudny pod względem brzmienia i niemal gęsty od budzących grozę sampli post–metal zabrzmiał wyjątkowo brutalnie, a bardzo adekwatnie wybrane wizualizacje, na które składały się głównie dość brutalne fragmenty wojennych kronik filmowych, idealnie dopelniały ponurego klimatu całości. Muzycy znakomicie operowali klimatem, co i rusz przechodząc od metalowych brzmień w stronę atmosferycznego, pełnego raczej rozpaczy niż melancholii grania.
Yob – ten zespół z kolei zabrzmiał dużo bardziej tradycyjnie: zamiast post–rockowych gitarowych pejzaży w jego propozycji dominowały raczej typowo metalowe solówki. I tylko bardzo wolne, leniwe, sludge’owe tempa powodowały, że w tej muzyce także czaiła się dawka melancholii. Ujawniła się w pełni w ostatnim utworze, który wokalista zadedykował ze sporą emfazą „temu wszystkiemu, co chcieliśmy osiągnąć”. A potem rozpoczęła się długa, rozbudowana kompozycja, w której zespół od wyciszonego gitarowego intro przeszedł zamaszyście do lawiny potężnie, nieco może nawet patetycznie brzmiących dźwięków.
Melvins – legendarny zespół zaprezentował bardzo dobrą formę. Już same dwie perkusje zwykle gwarantują pełen sukces, a jeśli dodać do tego jeszcze gitarzystę i basistę z charakterystycznymi fryzurami i niespożytą energią, efektem nie może być nic innego, jak znakomity, pełen niezwykłej dynamiki koncert. Zespół sprawdzał się zarówno we fragmentach, w których generował potężny hałas, jak i w tych, kiedy wokalista śpiewał w zasadzie a capella.
Wolves In The Throne Room – jeden z najbardziej mrocznych i klimatycznych koncertów pierwszego dnia festiwalu. Amerykanie w idealnych proporcjach wymieszali radykalny death metal i zimnofalowy chłód. Grali w niemal całkowitych ciemnościach, rozświetlonych tylko niezwykłymi instalacjami w kształcie tlących się blado neonowych drzew, co jeszcze bardziej podkręcało atmosferę.
Sleep – jeden z bardziej pechowych projektów sceny metalowej: zespół przez całe lata nie mógł wydać swojej płyty, która w międzyczasie stawała się coraz bardziej kultowa. Dziś ci muzycy wreszcie doczekali się należnej sławy: zostali w Londynie przyjęci jak wielkie gwiazdy, za co odpłacili godziną dawką ekstremalnego, ale niezwykle oryginalnego grania, pokazując, że otoczka kultowości wokół ich muzyki jest w pełni uzasadniona.
Slayer – muzycy tej legendarnej formacji – jednego z najważniejszych filarów światowej sceny metalowej – wyszli na scenę z taką werwą, jakby wcale nie minęło ćwierć wieku od wydania ich najważniejszej płyty, albumu, który mieli zagrać tego wieczoru w całości: „Reign In Blood”. I nawet jeśli zespół nie ograniczył się tego wieczoru wyłącznie do utworów z tego krążka, muzyka na nim zawarta, zwłaszcza w dynamicznej, ozdobionej rozbudowanymi bardziej niż na płycie solówkami, wersji zabrzmiała w Alexandra Palace wyjątkowo świeżo i energetycznie. Muzycy błyskawicznie złapali też bardzo bliski kontakt z publicznością, która pod dyktando wokalisty grupy wykrzykiwała w przerwach na strojenie gitar fragmenty tekstów czy śpiewała refreny wraz z zespołem.
Dzień drugi – sobota, 26 maja
Floor – ten zmieniający styl kilkakrotnie w czasie swej długiej i pogmatwanej kariery amerykański zespół, zaprezentował się w Londynie w swej wersji mocno nasączonej ponurym, ciężkim doom metalowym brzmieniem. Oparte na gęstej, pogmatwanej strukturze rytmicznej utwory na żywo sprawdziły się znakomicie, a sami muzycy tak zapamiętali się w ich graniu, bez żadnych przerw i niepotrzebnych opóźnień, że kiedy skończyli i obudzili się z transu okazało się, że mają jeszcze piętnaście minut czasu. Po szybkiej naradzie, mocno zaskoczeni członkowie grupy zagrali jeszcze jeden, rozbudowany utwór na bis.
The Music Of Can – jedna z najbardziej nietypowych prezentacji na londyńskim festiwalu: John Podmore i Irmin Schmidt zagrali z płyty fragmenty odnalezionych przypadkiem, podczas przemeblowania w studiu, taśm z nagraniami tego legendarnego zespołu. Niepublikowana wcześniej muzyka niemieckich awangardzistów zabrzmiała wyjątkowo świeżo i współcześnie, choć liczy sobie przecież pól wieku. A uzupełniona o autoironiczne komentarze Schmidta – założyciela Can – nabrała jeszcze bardziej niezwykłej wartości.
Harvey Milk – zespół z imieniem i nazwiskiem ikony ruchu o walki o równouprawnienie homoseksualistów w nazwie, to prawdziwi mistrzowie ciężkiego, wolnego, sludge’owego metalu. W Londynie potwierdzili, że są w absolutnej pierwszej lidze: przetoczyli się po publiczności jak czołg, nie biorąc żadnych jeńców i rozbijając wszystko na swej drodze. Muzycy tylko w kilku momentach lekko podkręcali szybkość, ale większość koncertu składała się z utworów, które mogły sprawiać wrażenie zagranych w zwolnionym tempie.
Antoni Maiovvi – to zdecydowanie nie był najbardziej poruszający występ tego dnia. Maiovvi w swoim jednoosobowym projekcie wypuszcza z komputera synth–popowe podkłady i śpiewa do nich na żywo. Niestety, ani muzyka ani ekspresja sceniczna ubranego w czarny garnitur artysty nie były na tyle zajmujące, żeby poświęcić im dużo czasu.
Chavez – zespół wypadł bardzo dobrze w raczej krótkim, ale bardzo spójnym programie, w którym klasyczny indie–rock ożeniony był skutecznie ze sporą dawką melancholii. Od razu można było też wyczuć wieloletnie doświadczenie scenicznej tych muzyków – widać było od razu, że na scenie czują się dobrze i swobodnie zarazem. Choć kontakt z publicznością ograniczyli raczej do minimum – wokalista zagadał do widzów może ze dwa razy podczas całego występu.
The Soft Moon – mroczna, ponura, choć jednocześnie bardzo dynamiczna i zadziorna muzyka tego projektu, który na koncertach rozrasta się do rozmiarów pełnowymiarowego zespołu średnio pasowała do rozświetlonego popołudniowym słońcem wnętrza pawilonu. Ale ubrani na czarno muzycy robili wszystko, co mogli, żeby zminimalizować poczucie, że coś tu nie pasuje. I udawało im się to dość skutecznie.
Codeine – pionierzy, a zarazem mistrzowie slow core’a, którzy reaktywowali się właśnie, by zagrać zaledwie kilka koncertów, na tym londyńskim wypadli znakomicie. Owszem, było widać, że są lekko spięci i że wyszli ze scenicznej wprawy, ale na szczęście nie na tyle, żeby przeszkadzało im to znakomicie wypaść na scenie. Repertuar tego koncertu składał się z utworów z ich całej, niezbyt długiej kariery, które na żywo zabrzmiały dużo ostrzej niż na płytach, nie tracąc ani trochę ze swego apokaliptycznego klimatu. Wokalista, a zarazem basista grupy, choć jego charakterystyczny głos brzmiał tak, jakby muzyk bał się powiedzieć czegokolwiek, wykazał się sporą autoironią, komentując zabawnie poszczególne utwory – jeden z nich zapowiedział np. tak: „to jest ostatnia piosenka, jaką razem napisaliśmy, nie różni się jednak poza tym zupełnie niczym od pozostałych”.
Mudhoney – prawie na sam początek Amerykanie zaserwowali publiczności swój pierwszy wielki przebój sprzed lat, piosenkę „Touch Me, I’m Sick” i od razu było wiadomo, że legenda muzyki grunge i kilku innych gatunków bynajmniej nie zamierza pokryć się brązem i ustawić na postumencie w charakterze pomnika. Nic z tych rzeczy. To był koncert zespołu, którego muzycy są w znakomitej formie i aż się palą do grania swoich dynamicznych, acz pozbawionych agresji, wściekłych, ale nie brutalnych utworów. A scenicznej żywiołowości w nie najmłodszym już przecież wieku pozazdrościć im może wieku muzyków, którzy wychowywali się na ich płytach.
Bill Wells And Aidan Moffat – współpraca dwóch szkockich muzyków, z których jeden był kiedyś połową duetu Arab Strap przyniosła efekt co najmniej zaskakujący. To muzyka, w której klasyczny swing spotyka się z jazzem, to dużo akustycznego grania z elementami nowoczesnej elektroniki. Na koncercie duet, wspomagany przez kilku muzyków, wypadał na tyle ciekawie, by przyciągnąć sporą ilość publiczności – zważywszy zwłaszcza na fakt, że w tym samym czasie w sali obok występowała formacja Mudhoney. Łagodne ballady i te nieco bardziej energetyczne utwory zdawały się idealnie pasować do tego dość leniwego popołudnia.
Dirty Three – znakomity przykład na to, jak w niekonwencjonalny sposób i w niekonwencjonalnym składzie (instrumentalne utwory tego tria zaaranżowane są na gitarę, perkusję i skrzypce) zagrać porywającą muzykę. Siła tego zespołu polega z jednej strony na ciekawych kompozycjach, z drugiej zaś – na scenicznej energii. Skrzypek zespołu miotał się ze swym instrumentem dość spektakularnie po całej scenie, a i gitarzysta wcale nie chciał być gorszy. Sprawiało to, że na ten występ patrzyło się ze sporą przyjemnością.
Mogwai – Szkoci byli w Londynie gośćmi specjalnymi – to w końcu przecież oni układali program tej edycji festiwalu. Nic więc dziwnego, że ich koncert też miał specjalny charakter: nie dość, że trwał dłużej niż wszystkie inne festiwalowe prezentacje, na dodatek wykorzystane zostały spore możliwości systemu reflektorów, a więc występ zyskał niezwykle bogatą oprawę wizualną. Szkoci jak zwykle byli raczej oszczędni, jeśli chodzi o bratanie się z publicznością, nie oszczędzali się za to ani trochę, jeśli chodzi o sceniczną żywiołowość – w najgłośniejszych i najbardziej dynamicznych fragmentach swojego występu miotali się po scenie z gitarami w tak, spektakularny sposób, że nie można było oderwać od nich oczu.
Dzień trzeci – niedziela, 27 maja
Demdike Stare – koncert tego projektu to trzy kwadranse elektronicznego noise’u, pozbawionego jakiejkolwiek melodii i tylko czasem układającego się w jakiś regularny rytm. Widowisko samo w sobie byłoby żadne: członkowie zespołu stali niemal nieruchomo, pochyleni w kompletnej ciemności nad laptopami. Dlatego zdecydowali się wyświetlać na ekranie za sceną dopasowane do poszczególnych utworów wizualizacje. Były to powtarzane w dość hipnotycznym rytmie niepokojące sekwencje z filmów dokumentalnych i kolorowe animacje. Dzięki temu pomysłowi koncert przypominał seans w psychodelicznym kinie z brudnym, ciężkim podkładem muzycznym.
Tall Firs – amerykański duet zagrał zadziwiająco dobry koncert, który udowodnił bardzo dobitnie, że łagodne, akustyczne piosenki tych artystów dużo lepiej niż na płytach studyjnych sprawdzają się na koncercie. To był jeden z tych występów, gdzie absolutnie nie chodzi o rozmach, szaleństwo i widowiskowość. Wręcz przeciwnie: to były trzy kwadranse z dwoma muzykami siedzącymi prawie bez ruchu na krzesłach, grającymi swoje piosenki i opowiadającymi między nimi zadziwiająco zabawne – zważywszy na raczej ponury wydźwięk większości tekstów – anegdoty i dykteryjki.
Thee Oh Sees – Amerykanie zagrali bardzo dynamiczny koncert, dzięki któremu ich kompozycje nabrały jeszcze większej energii niż zwykle – na plan pierwszy wysunął się ich garażowo–rockowy charakter i brzmieniowy brud. A i sceniczna żywiołowość sprawiały, że ich muzyka zabrzmiała w Londynie wyjątkowo dynamicznie.
Siskiyou – jeden z lepszych koncertów całego festiwalu. Kanadyjski duet, na potrzeby trasy koncertowej poszerzony do czteroosobowego, prawie wyłącznie akustycznego, składu zaprezentował godzinę muzyki poruszającej i porywającej zarazem. Bardzo liryczne fragmenty, podczas których słychać było tylko pojedyncze potrącenia strun gitary czy banjo, płynnie przechodziły w momenty akustycznego hałasu i chaosu, w których żywiołowy perkusista grupy niemal wypadał zza swojego minimalistycznego zestawu bębnów. Świetny przykład skromnego zespołu, który potrafi zrobić ogromne wrażenie.
Archers Of Loaf – Amerykańscy klasycy zagrali wyjątkowo krótko, ale bardzo energetycznie. Większość piosenek, nawet tych spokojniejszych na płytach, zabrzmiała niemal punkowo. Jeśli chodzi natomiast o zabawianie publiczności, raczej mało aktywnego w tej kwestii wokalistę z powodzeniem zastąpił basista, opowiadający między utworami iście niestworzone historie. Wygląda na to, że powrót na scenę po wielu latach, nader się tym muzykom udał.
Yuck – to był bardzo spójny, bardzo mocny koncert – Brytyjczycy pokazali, że koncertując ostatnio bardzo dużo stali się prawdziwymi scenicznymi wyjadaczami: znakomicie sobie radzą z łączeniem energii i liryzmu, ściany dźwięku z wyciszonymi fragmentami. Zaczęli, tradycyjnie ostatnio, od swego nowego singla, piosenki „Chew”, skończyli, także tradycyjnie, wydłużoną i zagraną bardzo wolno wersją utworu „Rubber”. A między nimi zabrzmiało kilka znakomitych utworów z debiutanckiego albumu grupy i jeden z b–side’ów. Dodatkową atrakcją tego koncertu były przygotowywane na żywo, dopasowane do tematyki i dynamiki poszczególnych utworów wizualizacje.
Sleepy Sun – Amerykanie przywieźli do Londynu sporo psychodelicznego rocka, zaprezentowanego w bardzo tradycyjnej postaci. Nawet wygląd członków grupy sprawiał, że natychmiast pojawiały się w głowie skojarzenia z latami siedemdziesiątymi.
The Make–Up – jeden z najbardziej dynamicznych koncertów całego festiwalu. Waszyngtońscy muzycy, powracający na scenę po wielu latach nieobecności przypomnieli, że to właśnie oni byli prekursorami co najmniej kilku współczesnych gatunków muzycznych i to właśnie oni na nowo ustalili standard tego, co oznacza dynamiczne zachowanie na scenie. Mistrzem pod tym względem był oczywiście wokalista grupy, który nie zatrzymywał się ani przez chwilę w swoim żywiołowym tańcu, a między utworami nie przestawaj zagadywać publiczności.
Tennis – na koncercie ten zespół wypada niestety równie blado i mało charakterystycznie, jak na swych płytach. Na co dzień duet, na scenie występujący w czteroosobowym składzie, zaprezentował spory zestaw swoich piosenek, pochodzących przede wszystkim z najnowszej płyty, ale to było zdecydowanie za mało, żeby porwać i zauroczyć publiczność.
The Afghan Whigs – kolejni w programie festiwalu klasycy, powracający po latach na scenę. I zarówno sami muzycy, jak i publiczność, zdecydowanie mogą zaliczyć ten powrót do bardzo udanych. Zespół wypadł bardzo solidnie: przedstawił skrupulatnie wybrany zestaw najważniejszych i najciekawszych piosenek z całej swej historii, wykonując je w wersjach, które naprawę mogły robić spore wrażenie na widzach. A że wśród nich nie brakowało zagorzałych fanów zespołu, atmosfera pod sceną była wyjątkowo gorąca.