Oya Festival 2011

Medieval Park, Oslo - 9-13 sierpnia 2011

Zdjęcie Oya Festival 2011 - Medieval Park, Oslo

Ubiegłoroczny festiwal Oya, który odbywa się w Oslo, był nieco inny niż poprzednie edycje. Nic dziwnego – kilkanaście dni przed jego rozpoczęciem wydarzył się największy dramat we współczesnej historii tego kraju: zamordowanie kilkudziesięciu uczestników letniego obozu młodzieżówki rządzącej partii. I choć przez moment nad festiwalem w stolicy pogrążonego w żałobie kraju zawisła groźba odwołania czy przesunięcia terminu, organizatorzy postanowili, że impreza powinna się odbyć dokładnie tak, jak została zaplanowana. Więcej nawet – na stronie zamieścili swego rodzaju manifest, idący w tym samym kierunku, co nawoływania norweskich polityków i publicystów zaraz po tragedii: żeby nie dać się zastraszyć, nie zamykać się w domu, nie odcinać od świata, ale żyć tak normalnie, jak to tylko możliwe.

Oya miała się więc odbyć pod hasłem: „odzyskać Oslo” – miała przyciągnąć do stolicy doświadczonego traumą kraju tysiące młodych ludzi, bawiących się bezinteresownie przez kilka dni. Uczestnicy imprezy mieli tym samym dać świadectwo tego, że Norwegia nie dała się upokorzyć i rzucić na kolana.

I wszystko udało się dokładnie tak, jak zostało zaplanowane. Festiwal rzeczywiście przyciągnął sporo wielbicieli dobrej muzyki, którzy znakomicie się bawili podczas kolejnych koncertów, a także w przerwach między nimi, korzystając z uroków malowniczego Parku Średniowiecznego, gdzie już po raz kolejny odbywała się Oya.

Oya od A do Z

Aphex Twin – jak zwykle w przypadku tego typu koncertów trudno było właściwie powiedzieć, na ile są one zagrane na żywo, a na ile odtworzone z twardego dysku komputera. Jak zwykle trudno było też wymagać od głównego aktora tego widowiska jakiejś specjalnej scenicznej żywiołowości – przecież raczej trudno o nią, kiedy stoi się za klawiaturą laptopa i całej masy urządzeń elektronicznych. A tak właśnie było tym razem – scena spowita była w czerń, a na jej środku rysowała się tylko dość niewyraźnie sylwetka artysty. W tej sytuacji na plan pierwszy wysunęła się oczywiście muzyka, która zabrzmiała tego wieczoru znakomicie: artysta poruszał się przede wszystkim w nieco mrocznych rejonach swego sporego dorobku, przedstawiając w Oslo materiał, który znakomicie nadawałby się na imprezę taneczną w niższych kręgach piekła. Spore wrażenie robiły także wizualizacje, nawiązujące do ośmiobitowej grafiki komputerowej sprzed lat.

James Blake – jeden z nielicznych muzyków, którzy podczas festiwalu bezpośrednio odnieśli się do tragedii sprzed kilkunastu dni: przed jednym z utworów wygłosił dość płomienne przemówienie, w którym połączył dramat z Oslo z gwałtownymi zamieszkami na tle rasowym w Londynie i kilku innych angielskich miastach, zadając nieco naiwne pytanie, dlaczego ludzie robią sobie tyle krzywdy, zamiast wspólnie bawić się przy dobrej muzyce. Sam zabrał publiczność w Oslo na skraj ekstazy, prezentując dość dynamiczne wersje utworów ze swej debiutanckiej płyty, odzierając je nieco z nostalgii, nie do końca przystającej do warunków wielkiej, otwartej festiwalowej sceny.

The Budos Band – to jedna z fascynacji nowojorskich hipsterów, kompletnie niezauważona dotąd w Europie, czujnie wyśledzona jednak przez organizatorów festiwalu Oya. Muzycy, którzy w dość zawrotny sposób łączą ze sobą elementy indie rocka, funku, soulu i afrobeatu wypadli znakomicie – ich kompozycje są niezwykle dynamiczne i – co rzadkie w przypadku wielu tradycyjnych zespołów wykonujących tego typu muzykę – nie zderzają się zbyt boleśnie z wrażliwością przeciętnego wielbiciela indie rockowego grania. Nic więc dziwnego, że kiedy kilkunastoosobowe combo, ubrane w najzwyklejsze czarne t-shirty zaczęło grać, tłum norweskich hipsterów natychmiast ruszył do zabawy.

Destroyer – kanadyjski mistrz przebojowych piosenek z pogranicza popu i indie rocka zagrał na małej, kameralnej scenie. Pod względem muzycznym wypadł chyba nawet jeszcze bardziej przekonująco niż podczas swego katowickiego występu kilka dni wcześniej, ale zaskoczył wielu widzów swoim zagubieniem na scenie. Momentami mogło to być nawet urocze, ale gdy wokalista po raz kolejny chował się za odsłuchami, by maskować ewidentną tremę nerwowym piciem piwa, zaczynało to mocno nie pasować do jego – w pewien sposób przecież dość radosnej – muzyki.

Edward Sharpe & The Magnetic Zeros – ten neohipisowski ansambl pod kierunkiem Alexa Eberta, znanego wcześniej jako wokalista dynamicznej rockowo-tanecznej formacji Ima Robot, jakoś nie może się przebić do świadomości szerszej publiczności, choć muzycznie powinien się podobać fanom innych zespołów z powodzeniem penetrujących krainę muzyki rodem z lat 60-tych. Powinien także robić wielkie wrażenie swymi koncertami – w końcu dziesięć osób na scenie, wymieniających się nieustannie instrumentami, potrafi zgotować niezłe widowisko. Niestety, ten koncert pokazał, że ten mechanizm jakoś nie do końca zadziałał w przypadku amerykańskiej formacji. Niby wszystko było jak należy: lider grupy brylował wisząc między sceną a widownią, pozostali muzycy z energią grali kolejne, przebojowe kompozycje z debiutanckiej płyty grupy, a jednak czegoś zabrakło. Przede wszystkim chyba chemii między poszczególnymi aktorami tego widowiska – bez trudu można było odnieść wrażenie, że lider – jak to mówią komentatorzy sportowi – „gra na siebie”, a cała reszta zespołu wyraźnie pozostaje w jego cieniu. I to był chyba największy problem, związany z tym koncertem, który sprawił, że nie porywał i nie zachwycał.

Explosions In The Sky – tego zespołu nie można za często usłyszeć na festiwalach, ale jak już się pojawia z miejsca wywołuje zachwyt publiczności. Nie inaczej było tym razem, kiedy piątka Amerykanów stanęła na kameralnej scenie Vika. Trzech gitarzystów na przodzie sceny, wycofany, ukryty między głośnikami basista i siedzący na samym końcu sceny bębniarz potrzebowali tylko kilku minut, żeby zaczarować widzów. Obyło się niemal bez jednego słowa – po prostu weszli na scenę i zaczęli grać swoje długie, instrumentalne utwory. Skupili się przede wszystkim na kompozycjach z dwóch ostatnich płyt, ale zaprezentowali także ciut najnowszego, nie wydanego jeszcze materiału. Energia tego koncertu była niemal porażająca – stojący na środku sceny gitarzysta nawet w tych najbardziej wyciszonych momentach, kiedy słychać było tylko pojedyncze gitarowe flażolety, nadal cały kipiał z napięcia, przestępując z nogi na nogę w rytm, który w tych fragmentach kompozycji grupy prawie zanikał. Muzycy sprawiali wrażenie maksymalnie skupionych na swojej grze, ale jednocześnie emanowali wielkim entuzjazmem i radością. Nic więc dziwnego, że kupili publiczność od razu i zatrzymali ją pod sceną aż do końca swego występu.

Sharon Jones & The Dap Kings – choć nie ma najmniejszych wątpliwości, że ta artystka jest z trochę innej bajki, jej pochód na szczyty popularności wśród hipsterów i innych wielbicieli alternatywnego grania zdaje się niepowstrzymany. I nic dziwnego, bo to artystka, którą powstrzymać trudno. Choć ma już ponad pięćdziesiąt lat, scenicznej energii i charyzmy pozazdrościć jej może niejedna o połowę młodsza gwiazda. Wybuchowy funkowy soul w wykonaniu towarzyszących jej, wystrojonych niczym orkiestra na ostatnim balu na „Titaniku”, muzyków z miejsca porwał publiczność, która przecież na co dzień słucha zupełnie innej muzyki. Koncert w Oslo pokazał, że amerykański fenomen – tam Sharon Jones podbiła serca alternatywnej publiczności już dość dawno temu – przeniesiony na europejski grunt, przyjmuje się bardzo dobrze.

Fleet Foxes – Amerykanie ani przez chwilę nie robili wrażenia zmęczonych trwających dla nich już od kilku miesięcy bardzo intensywnym sezonem festiwalowym. W perfekcyjny sposób odegrali największe przeboje z obu swoich płyt, po raz kolejny udowadniając, że wokalne harmonie, z których słyną nie od dziś, na żywo robią jeszcze większe wrażenie niż w studiu.

Kvelertak – zgodnie ze sportowym powiedzeniem, że gospodarzom pomagają nawet ściany, norwescy metalowcy wypadli na flagowym festiwalu w swoim kraju znacznie lepiej niż na samodzielnych koncertach klubowych czy na innych imprezach plenerowych. Już od samego początku widać było, że przygotowali się do tego koncertu w szczególny sposób: wszystko zaczęło się od nieco patetycznego, ale dobrze wprowadzającego w nastrój twórczości zespołu intro, a kiedy muzycy weszli na scenę, za nimi rozpostarł się ogromny banner ze zjawiskową grafiką, znaną z okładki ostatniej płyty. Pod względem muzycznym zespół wypadł bardzo sprawnie, a członkom grupy musiało się grać bardzo dobrze, kiedy widzieli tysiące ludzi znakomicie bawiących się przy ich dość ekstremalnych, nawet jeśli na swój sposób przebojowych, kompozycjach. Bo tylko w Norwegii taki zespół jak Kvelertak może wystąpić na głównej scenie w festiwalowym prime time’ie. Swój czas norwescy metalowcy wykorzystali znakomicie.

Lukestar – jedna z gwiazd norweskiego rocka alternatywnego. W Polsce jak na razie zupełnie nieznana. Jak na razie – jej gitarzysta niedawno przeprowadził się do Trójmiasta, może więc o tej formacji będzie za jego sprawą nieco głośniej niż dotąd. A warto się nią zainteresować, bo gra dość ciekawą, choć może nie do końca oryginalną muzykę. To dynamiczny, przebojowy i melodyjny indie rock z niemal punkową energią, który na festiwalowym koncercie na największej scenie podany został w porywający sposób. Już na pierwszy rzut oka było widać, że muzycy znakomicie bawią się ze sobą, a ich entuzjazm był mocno zaraźliwy. Korpulentny wokalista o niemal kobiecym głosie natychmiast nawiązał bardzo bliski kontakt z publicznością, a rzeczony gitarzysta szedł z nim w zawody, przymilając się do widzów w bardzo wdzięczny sposób. Energii i żywiołowości może tej formacji pozazdrościć niejeden z podobnie grających zespołów.

Lykke Li – szwedzka wokalistka całkiem niespodziewanie wyrosła na jeden z ciekawszych punktów w programie tego sezonu festiwalowego. Gdzie się nie pojawiła wzbudzała zachwyt swoimi znakomitymi występami. Tym razem nie było inaczej. Wykorzystała wszystkie swoje atuty, ze znakomitymi kompozycjami i sporymi możliwościami wokalnymi na czele, wykorzystała także liczne dodatkowe pomysły, sprawiające, że ten występ robił się tak bardzo poruszający – choćby spowicie całej sceny w czerń czy zajadłe walenie w bębny przez wszystkich członków zespołu. Na deser norweska publiczność doczekała się jeszcze znakomitego coveru The Knife. I czego można było chcieć więcej.

Off! – „To będzie najmilsza pod względem muzycznym część tego festiwalu” – zapowiedział Keith Morris koncert swojego zespołu. Oczywiście nie była i być nie mogła, nikt chyba zresztą nie oczekiwał, że będzie miło. Zamiast tego było oczywiście pół godziny wściekłego, ale jednocześnie na swój sposób niezwykle przebojowego punk rocka, kilkanaście wpadających w ucho od razu refrenów i kilka dających do myślenia przemówień Morrisa. Aż miło było popatrzeć, jak weterani kalifornijskiego punk rocka za sprawą występu swego najnowszego, porywającego projektu, przenoszą na oficjalny, komercyjny festiwal zasady rodem wprost z niezależnych punkowych koncertów. Nie było kompromisów. I dlatego właśnie było znakomicie.

The Pains Of Being Pure At Heart – „hipsters darlings”, choć z festiwalu na festiwal coraz bardziej dorastają, nadal nie tracą uroku, któremu zawdzięczają swoją dzisiejszą popularność. Zespół brzmi dziś mocniej, pewniej i spójniej niż kiedykolwiek wcześniej, a starsze utwory, grane na dwie gitary brzmią niemal tak samo potężnie jak te z najnowszej płyty. Potęga brzmienia, potęgą brzmienia, ale ci muzycy zdobywają publiczność przede wszystkim swymi niewinnymi minami, nastoletnimi twarzami i grzecznym stylem ubierania się. Szkoda tylko, że między utworami tak mało mówili, bo jako, że to bardzo inteligentni młodzi ludzie, wystarczył jeden tekst, by rozbawić wszystkich do łez: „cieszymy się, że zostaliśmy zaproszeni na do Oslo. Co prawda liczyliśmy raczej na zaproszenie ze strony komitetu noblowskiego, ale wciąż się nie doczekaliśmy. To nic, na festiwalu jest chyba dużo lepiej niż tam”.

Pulp – sądząc po kilku zaledwie minutach tego koncertu – tylko tyle można było zobaczyć, jeśli chciało się sprawdzić, jak na scenie obok radzi sobie Lykke Li – zespół, jak i jego lider, Jarvis Cocker, nadal są w znakomitej firmie. Wokaliście grupy widzowie jedli z ręki nie tylko w przenośni, ale i dosłownie: to wtedy, kiedy podzielił się z nimi wyciągniętym znienacka zza kulis… bananem. Cocker jak zwykle bawił wszystkich swoimi niezrównanymi anegdotami i niepowtarzalnymi ruchami podczas tańca. Na koniec tego koncertu, już kilka minut po tradycyjnej festiwalowej ciszy nocnej (koncerty muszą się kończyć o godz. 23, bo festiwal odbywa się w zasadzie w samym środku miasta, a hałas po wodzie, okalającej teren, na którym stoją sceny, niesie się bardzo daleko), nie mogło oczywiście zabraknąć zaśpiewanego wraz z Cockerem od początku do końca przez wielotysięczną publiczność utworu „Common People”, który można dziś już chyba uznać za nieoficjalny hymn tegorocznego sezonu festiwalowego.

Warpaint – nie dość, że cztery Amerykanki dały w Oslo wyjątkowo spójny, pozbierany i uporządkowany koncert, na dodatek wystąpiły na bardzo kameralnej scenie, dającej widzom możliwość bliskiego z nimi kontaktu. Efekt okazał się znakomity. Dziewczęta z miejsca zaskarbiły sobie sympatię widzów, wchodząc na scenę szczelnie okutane w ciepłe bluzy z kapturami i liczne chustki i apaszki – norweskie wieczory były tego lata wyjątkowo chłodne. Potem zdobyły jeszcze dodatkowe punkty prezentując niemal dziecięcą radość z tego, że dokładnie naprzeciwko sceny było widać robiący spore wrażenie zachód słońca. Pod względem muzycznym wypadły lepiej niż podczas wielu innych festiwalowych koncertów tego lata, bardzo umiejętnie generując niezwykły, intymny i nieco mroczny klimat.

Przemek Gulda (2 lutego 2012)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: .-.
[2 lutego 2012]
relacja z Destroyera ftw!

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także