Therapy?
Proxima, Warszawa - listopada 2009
Od ostatniego występu grupy Therapy? w Polsce minęło już ponad dziewięć lat. Formacja wystąpiła wtedy na festiwalu w Jarocinie i od tego czasu szerokim łukiem omijała nasz kraj i choć ostatnie dokonania tego brytyjskiego trio nie mogą równać się z ich wcześniejszą twórczością, to myślę, że większość fanów i tak ucieszyła się na wieść o występach zespołu w Krakowie i Warszawie. A wystarczy przejrzeć archiwum recenzji, aby przekonać się, że ja także się do tych fanów zaliczam. Pięknie było do czasu, kiedy okazało się, że w dniu koncertu, w Warszawie wystąpią także reaktywowani klasycy nurtu grunge, czyli Alice In Chains. Prawdziwi fani Therapy? (a zjechali się oni z całej Polski) co prawda raczej planów na ten środowy wieczór zmieniać nie zamierzali (zwłaszcza że na rychły powrót Amerykanów do Polski można mieć jakąś tam nadzieję), ale i tak trochę się obawiałem o frekwencję w Proximie, głównie ze względu na ludzi mniej zdecydowanych. Na szczęście klub wypełnił się akurat w takim stopniu, aby z jednej strony zespół mógł poczuć się usatysfakcjonowany, a z drugiej, aby nie panował za duży ścisk przeszkadzający w dobrej zabawie.
Przed Therapy? wystąpił ze swoją gitarą pan Ricky Warwick i zaprezentował solo kilka kawałków utrzymanych w blues-rockowej estetyce. Zupełnie przyzwoity występ uprzyjemnił czas oczekiwania na gwiazdę wieczoru. Prawdziwe trzęsienie ziemi nastąpiło jednak kilkanaście minut później, kiedy na scenie pojawiły się trzy znajome gęby, wraz z pierwszymi dźwiękami coveru „Isolation” w klasycznym, troublegumowym, a więc ostrym i surowym stylu. Andy Cairns już na samym początku zapowiedział, że czeka nas długi występ, na którym będziemy mieli okazję posłuchać piosenek ze wszystkich studyjnych płyt zespołu (słowa niestety nie dotrzymał, ale o tym za moment). Chwilę później poleciały więc świetne „Teethgrinder” z „Nurse”, „Stories” z „Infernal Love” oraz „Turn” i „Screamager” ze wspomnianego już „Troublegum”. Z wczesnych EP-ek zagrali jeszcze „Punishment Kiss” i „Potato Junkie”, a reprezentantem b-side’ów był bardzo lubiany przez wielu fanów „Opal Mantra”. Pierwsze pół godziny było tak intensywne, że gdyby wyciągnąć z niego energetyczną esencję, to wywar z niej starczyłby nie tylko na ten, ale i na kilka kolejnych rockowych występów w Proximie.
Mniej więcej na tym etapie można już było wyrobić sobie opinię na temat umiejętności wokalnych Andy’ego, a raczej ich braku. Przy całej sympatii do tego pana muszę otwarcie powiedzieć, że przez cały koncert rzadko kiedy udawało mu się trafić w odpowiednią nutę, a momentami aż uszy więdły, kiedy jego głos natarczywie przebijał się przez hałaśliwe gitary. Trzeba jednak przyznać, że wszystkie braki potrafił doskonale nadrabiać sceniczną aparycją, choć należy do ludzi, którzy nie obcyndalają się wyrażając swoje poglądy (skutecznie przekonał na przykład publiczność, żeby razem z nim zaśpiewała słowa refrenu When you live like a fucker, you die like a motherfucker podczas piosenki „Die Like A Motherfucker”, napisanej specjalnie dla George’a Busha). Niewerbalny i werbalny kontakt z widownią nawiązywał także przez cały czas niesamowicie sympatyczny Michael McKeegan. Pozwalał od czasu do czasu pobrzdąkać na swoim basie ludziom z pierwszego rzędu, a jednego z fotografów zaprosił na scenę, aby ten mógł strzelić kilka fotek z innego ujęcia. Na swojej grze skupiony był za to przez cały koncert Neil Cooper. Może dlatego, że tempo, w jakim bezbłędnie wybijał na perkusji rytm w poszczególnych utworach nie pozostawiało mu nawet ułamka sekundy na inną aktywność.
Trochę rozczarowała druga część występu, zdominowana przez kawałki z ostatniej płyty, wśród których nieźle wypadł chyba tylko „Enjoy The Struggle”. Pozostałe numery, głównie ze względu na stopniowo pogarszające się brzmienie i powoli wysiadające w moich uszach bębenki, zlały się w jedną, dość monotonną i ciężkostrawną porcję hałasu (w której rozpoznać można między innymi „I Am The Money”, „If It Kills Me”, „Rain Hits Concrete” oraz zdecydowanie najlepszy spośród nich „Sister”), toteż chwilę przerwy pomiędzy częścią główną a bisem powitałem w duchu z ogromną radością. Bo co do tego, że Therapy? wyjdą na bis, nikt w Proximie nie miał chyba wątpliwości.
Wywoływani brawami i okrzykami, muzycy Therapy? wyszli ponownie na scenę po kilku minutach przerwy. Andy zapowiedział, że po trzech kawałkach z nowej płyty usłyszymy utwory, które doskonale znamy. Dość chłodne przyjęcie „I Told You I Was Ill” (akurat całkiem niezłego numeru) i tytułowego „Crooked Timber” skłoniło jednak zespół do szybszego niż planowali odegrania swoich szlagierów. Już pierwsze dźwięki agresywnego „Knives” wywołały w tłumie prawdziwą euforię, która przeciągnęła się przez kolejne numery – „Trigger Inside”, „Die Laughing”, „Diane” (na żywo bardziej przypominał wersję oryginalną niż wiolonczelową interpretację znaną z płyty „Infernal Love”) oraz zagranego na koniec (a jakże), kapitalnego „Nowhere”.
Jak już wspomniałem, Andy słowa jednak nie dotrzymał, bowiem – nad czym bardzo ubolewam – zespół środkowym strumieniem potraktował płytę „Semi-Detached”. Szkoda, bo liczyłem na choćby jeden numer z tego krążka, znacznie przecież lepszego od późniejszych „High Anxiety”, „Shameless” czy „One Cure Fits All”, które miały swoich reprezentantów na setliście. Zwłaszcza, że grupie zdarzało się już grać podczas tej trasy koncertowej „Church Of Noise” (i to kilkakrotnie), „Black Eye Purple Sky”, „Stay Happy” i „Lonely, Cryin’ Only”. Ale nie zamierzam narzekać, w końcu Brytyjczycy dali prawie dwugodzinny występ – to i tak więcej niż wynosi aktualna średnia na tego typu imprezach. Hitów nie brakowało, a usłyszeć wszystko, na co się czekało, byłoby nadmiarem szczęścia. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że na następną wizytę Therapy? w Polsce nie przyjdzie nam czekać kolejnej dekady.