Radiohead
Berlin Arena - 13 listopada 2003
"Co to za dziwne uczucie przeżyć koncert zespołu, na który czekało się jakieś osiem lat... Zespołu, od którego wszystko właściwie się zaczęło... (...)" - właśnie te słowa Koali napisane przy okazji relacji z Blur przychodzą mi na myśl gdy próbuje napisać coś o tym koncercie. Wprawdzie aż osiem (najwyżej sześć) lat na niego nie czekałem, ale był dla mnie równie ważny. Ale od początku...
Do Berlina udaliśmy wczesnym rankiem w dzień koncertu. Nie ma sensu za bardzo opisywać dziesięciogodzinnej podróży do Berlina. To tak naprawdę temat na osobny artykuł. Powiem tylko, ze gdyby kręcono o niej film, to soundtrack do niego byłby jedną z najciekawszych składanek w dziejach (Happy Mondays, Smashing Pumpkins, Sigur Ros, Mainstream, Beth Orton, Sonic Youth...).
Po zameldowaniu się w hostelu i krótkim spacerze po mieście skierowaliśmy się w stronę hali berlińskiego Velodromu, gdzie dotarliśmy koło osiemnastej. Trzeba przyznać, że robi ona wrażenie. Z zewnątrz prawie w ogóle jej nie widać – są tylko wejścia, zaś na górze jest park i wystaje jedynie hala z basenem. Krótki spacer po jej wnętrzu (tj. po Arenie, nie hali z basenem obok ;-)) poza ogólnymi uwagami typu, że takiej hali w Polsce nie będzie z 5 lat minimum przyniósł ciekawe spostrzeżenia na temat publiczności. Otóż jakieś 30% z niej stanowili Polacy. W dodatku obecność wielu ludzi z tzw. "branży" powodowała u mnie nieustanne uczucie, że jestem na koncercie w Warszawie. Żeby uzmysłowić skalę zjawiska to powiem, że po powrocie do właściwej części hali (gdzie miał odbyć się koncert), naszym zdumionym oczom ukazał się Mietall Waluś i... Tomek Makowiecki. I tylko cena szatni (2 euro) dobitnie przypominała gdzie jesteśmy.
Około 19:45 (czyli kwadrans PRZED czasem – tu już nie było wątpliwości gdzie się znajduję) wszedł na scenę support – Asian Dub Foundation. Nie ukrywam, nie pałam do tego zespołu sympatią. I szczerze mówiąc zmartwiła mnie informacja, że to oni będą "rozgrzewaczem". W końcu w ciągu ostatnich dwóch lat byli w Polsce jakieś 4 razy. Moje obawy potwierdziły się – występ tego zespołu uważam za lekkie nieporozumienie. Ale z drugiej strony, pewnie każdy band, który tego dnia by występował nie zrobił by na mnie większego wrażenia. Bo tego dnia czekałem tylko na jeden zespół.
Nie pamiętam dokładnie o której wyszli na scenę. Pamiętam, że przerwa techniczna trwała 45 minut. Pamiętam też od czego zaczęli. "2 + 2 = 5", jeden z największych odjazdów 2003 roku. Nie muszę mówić co się działo kiedy Thom w akompaniamencie gitar krzyczał do mikrofonu pay attention!/pay attention!... Potem było, tak jak na ostatnim albumie, "Sit down. Stand up". Moim zdaniem najlepszy kawałek na "Hail To The Thief". Zastanawiałem się jak Thom zaśpiewa THE RAINDROPS!. Tak jak oczekiwałem – krzycząc do mikrofonu, a nie jak np. na Glastonbury, cichutko melorecytując. Potem zagrali genialny "Where I End And You Begin". Ale nie na to czekałem. Kawałki z "Hail To The thief" są świetne, ale wiadomo, ma się sentyment do starszych numerów. I dopiero czwarty utwór w pełni spełnił moje oczekiwania. "Lucky" - opener koncertów z trasy "OK Computer". Cudowna pieśń, cudowne wykonanie. Ale od razu powiem, że niestety kawałków sprzed "Kid A" było zaledwie cztery...
Po "Lucky" wracamy na "HTTT". "Backdrifts" - najbardziej elektroniczny utwór z ostatniego dokonania Radiohead, na żywo prezentuje się znakomicie. Ale prawdziwym odjazdem miał się okazać dopiero następny kawałek - "Myxomatosis". Potężne uderzenie basów wprawiło w drżenie całą salę. Tak, drżenie. Bo od basów drżało wszystko – ręce, nogi, głowa, podłoga...
Potem nastąpiła ponowna wycieczka do starych, dobrych czasów. Moim marzeniem było usłyszeć coś z "The Bends", ale myślałem raczej o "Street Spirit" albo "Fake Plastic Trees". Kiedy więc zabrzmiały pierwsze takty "My Iron Lung" byłem nieco zaskoczony. Nic to, bo jako że piosenka ta jest mocno gitarowa, na żywo prezentuje się wyśmienicie.
Następna pieśń to kompletna zmiana klimatów. "Pyramid Song",czyli nastrojowa, senna ballada z "Amnesiaca". Thom postawił na pianinie misia, którego, jak się potem dowiedziałem, rzuciła mu dziewczyna z Polski. Samo wykonanie, sam nastrój (przygaszone światła, cisza wśród publiczności...) - po prostu cudo.
"This is song from the film" - mniej więcej tak Thom zapowiedział "Talk Show Host", b-side do singla "Street Spirit", wykorzystany w filmie "Romeo i Julia" z 1996 roku. Charakterystyczne uderzenie basu rozpoczęło ten jeden z najlepszych momentów koncertu. Ale to co sie działo pod koniec... Nie wiem, puśćcie sobie tę piosenkę i spróbujcie wyobrazić sobie jej końcówkę zagraną setki razy głośniej i jednocześnie wyobraźcie sobie młodego Greenwooda szalejącego za konsoletą. Nie da rady? Cóż, trudno.
Potem usłyszeliśmy "In Limbo" i "Go To Sleep". Na tym drugim ciut się zawiodłem. To jeden z lepszych numerów z "HTTT", ale jego wykonanie było tylko trochę lepsze niż rzemieślnicze. Po prostu, bez niespodzianek.
Kolejne "Dollars and Cents" to znów wrażenie iście kolosalne! Wykonanie bardzo podobne do legendarnej wersji sprzed dwóch lat. A poza tym to jeden z moich ulubionych numerów z "Amnesiaca".
"Sail to the Moon" i "The Gloaming". Przeleciały mi jakoś bez specjalnej uwagi. Oczywiście jak na koncert Radiohead. Po prostu zbytnio przyzwyczaiłem się że co chwila słyszę jakiś świetny kawałek. Jakby grali te utwory wcześniej, to pewnie rozpływałbym się w zachwytach ;-).
Ale oto na scenę techniczni wnoszą dwie pary bębnów. To może oznaczać tylko jedno - "There There"! I rzeczywiście, Ed i Johnny wzięli do rąk pałeczki by wspomóc Selwaya. To naprawdę niesamowite, ile się dzieje ciekawych rzeczy w tym dziele. Dla innych zespołów byłby to pewnie przełom w karierze – dla Radiohead to "jedynie" kolejny utwór w kanonie...
Po "There There" znowu wycieczka w stare, dobre czasy. "Paranoid Android". I właściwie w tym momencie to nic dodać i nic ująć. Zawsze byłem ciekaw jak na koncercie brzmiałoby przejście gitar na końcu tego utworu. Brzmi fenomenalnie, to po prostu trzeba usłyszeć...
Chwila ciszy po "Paranoid..." i słychać leciutki bit. To znak, że za moment zabrzmi najbardziej dramatyczny fragment arcydzieła z 2000 roku, "Idioteque" . Nie słuchajcie tych, którzy twierdzą, że dzieło to traci na żywo większość swojej wartości. To po prostu nieprawda. Choć może to tylko wyjątkowy wokal Thoma (Ice age coming, ice age coming...) sprawił, że był to jeden z najlepszych momentów tego wieczoru.
I na tym skończyła się część zasadnicza setu. Po krótkich namowach wyszli oczywiście na bis. I zagrali "You and Whose Army", "National Anthem", "No Surprises" i "How To Disappear Completely". Największe wrażenie wywarły na mnie "You and Whose Army" i "How To Disappear Completely" (poza tym, że "No Surprises" to też magia). Pierwszy ze względu na dodaną w końcówce gitarę i zachowanie Thoma (miny do kamery, śmiech i przez to niemożność zaśpiewania ostatniej zwrotki). A "How to..." to mój ulubiony moment na "Kid A". Niewiarygodnie piękna pieśń, zwłaszcza kiedy widzi się Thoma z akustykiem i Johnny'ego majstrującego przy Falach Martenota. Po czymś takim to właściwie koncert dla mnie mógł się już skończyć. I zeszli ze sceny. Ale wrócili na drugi bis. Hm, dobrze, może uświadczę "Karma Police"?
Miast tego rozpoznaje pierwsze takty "Airbag". Ale zaraz po drugim wersie pierwszej zwrotki Thom niespodziewanie mówi mniej więcej to: "STOP! We're not gonna play this song again! Someone there wanted 'A Wolf at the Door'? Ok...". A potem, po "Wolfie...". Potem było "Everything In Its Right Place" w najbardziej pojechanej i najdłuższej wersji jaką dane mi było usłyszeć. Członkowie zespołu po kolei schodzili ze sceny aż został sam miksujący Johnny. I miksował sobie tak z dobre 5 minut.
I na tym skończył się ten wieczór. Padł jeszcze pomysł pójścia na afterparty, ale ze względu na prawie cała dobę bez snu oraz perspektywę długiej podróży powrotnej, idea ta szybko upadła. Szybko więc udaliśmy się spać.
Dziwne mam odczucia, gdy myślę o tym koncercie. Z jednej strony na pewno zabrakło mi wielu ukochanych kawałków – np. wspomnianej wyżej "Karma Police", "Street Spirit", "Let Down", "Bulletproof", "Fake Plastic Trees" i masę innych(choćby "Morning Bell", czy "I Might Be Wrong"). Po cichutku liczyłem też na jakąś niespodziankę, jakiegoś b-side'a np. "Pearly", "True Love Waits"(!!!) czy nawet na "Polyethylene". A jednocześnie był to najlepszy koncert jaki widziałem, i koniecznie muszę zobaczyć Radiogłowych na żywo raz jeszcze. A że nie zagrali wiele z tego co chciałem? Cóż, to jest kapela, która mogłaby zagrać set z pięćdziesięciu utworów i byłyby to same "hiciory"... I pewnie by mi jeszcze czegoś brakowało.
PS. Foto dzięki uprzejmości www.radiohead.friko.pl (gdzie znajdziecie więcej fotek). Dzięki, Michał.