Devotchka / Claire And The Reasons / Oxford Collapse / Suckers / Real Estate
Webster Hall / The Studio, Nowy Jork - 24 stycznia 2009
To, że w Nowym Jorku, nawet w samym środku najmroźniejszego miesiąca w roku, mnóstwo się dzieje, wiadomo nie od dziś. Czasem dzieje się nawet dokładnie w tym samym czasie. Na szczęście czasem koncerty odbywają się w salach mieszczących się tak blisko siebie, że bez problemu można próbować zobaczyć oba.
Tak było i tego - zaiste bezlitośnie mroźnego - wieczoru, gdy w potężnej, mieszczącej w swym wnętrzu mnóstwo zakamarków, Webster Hall, odbywały się koncerty, których gwiazdami były dwa bardzo różne zespoły: indie-folkowa Devotchka i klasycznie indie-rockowa grupa Oxford Collapse.
Ta pierwsza grała oczywiście w o wiele większej, reprezentatywnej sali na ogromnej scenie. Zanim jednak gwiazdy folkowej sceny zeszłorocznego Open'era zaprezentowały się nowojorskiej publiczności, na scenie pojawił się spory skład pod wodzą robiącej nieco ambiwaletne wrażenie: skromnej i pewnej siebie jednocześnie wokalistki. To grupa Claire And The Reasons, która zaprezentowała kilka spokojnych, balladowych piosenek w klimacie nieco folkującego kameralnego popu. Jego najbardziej charakterystycznym elementem był głos liderki: mocny, choć jednocześnie jakby dziewczęcy, jako żywo przypominający to, co na swych płytach prezentuje Kate Bush. Bardzo osobiste, momentami wręcz intymne teksty piosenek i historie, opowiadane między utworami spowodowały, że artystka niemal natychmiast nawiązała bardzo bliski kontakt z publicznością, co w tak dużych salach nie wszystkim się udaje. Zespół dużo uwagi poświęcił także wizualnej stronie swego występu: wszyscy muzycy byli ubrani w bardzo podobne, jaskrawoczerwone stroje, a od czasu do czasu wszystkie światła na scenie gasły i widać było tylko kilka lampek sprytnie zamaskowanych pomiędzy wzmacniaczami.
Ale nie było czasu przyglądać się bliżej temu widowisku - warto było przenieść się dwa piętra niżej, gdzie na mikroskopijnej scenie klubu The Studio trwał już występ grupy Real Estate. Jej muzykę trzeba by określić jako lekko zaspany indie rock z nieco dynamiczniejszymi fragmentami, czyli dokładnie to, czego się można było spodziewać po zespole trzech nerdów i jowialnego brodacza we flanelowej koszuli. To skromne, nieco nieśmiałe granie wydawało się wpadać jednym uchem, a wypadać drugim, ale warto było przysłuchać mu się dokładniej, bo kryło w sobie sporo przyjemnych niespodzianek.
Kolejnym zespołem, który wystąpił tego wieczoru na małej scenie, była formacja o gryząco autoironicznej nazwie: Suckers. Czterech muzyków zaprezentowało bardzo wciągające granie - na poły patetyczno-hymnowy, na poły psychodelizujący indie rock ze znakomitymi melodiami i ciekawymi pomysłami aranżacyjnymi.
Zanim Suckers skończyli swój występ, znów trzeba było biec na górę - na dużej scenie muzycy grupy Devotchka byli już gotowi do akcji.
Tym razem wystąpili w nieco powiększonyn składzie (na scenie zasiadł prawie pełen kwartet smyczkowy) i w raczej spokojnym, nastrojowym repertuarze. Tak było w pierwszej części koncertu - wypełniły ją przede wszystkim piosenki utrzymane w lirycznym, melancholijnym nastroju, a muzykom błyskawicznie udało się stworzyć bardzo ciepłą atmosferę, nawet mimo tego, że zazwyczaj bardzo rozmowny wokalista, a zarazem gitarzysta grupy, Nick Urata, tym razem właściwie w ogóle nie odzywał się do publiczności. Nie zabrakło jednak tych elementów koncertów Devotchki, które zawsze robią na widzach spore wrażenie: gigantycznego, rozświetlonego jak choinka suzafonu, czy solówki na thereminie. Spore wrażenie na widzach robiły mocno zaskakujące niespodzianki w rodzaju cyrkowo-gimnastycznego występu radosnej akrobatki, która podczas jednego z utworów dokonywała budzących zachwyt, choć jednocześnie nieco mrożących krew w żyłach akrobacji na zwisających z sufitu krwistoczerwonych szarfach. Ten pomysł nie tylko świetnie urozmaicił występ grupy, ale znakomicie pasował do mocno wszak cyrkowej muzyki zespołu.
W repertuarze nie mogło zabraknąć oczywiście największych przebojów grupy z takimi utworami jak „The Clockwise Witness” na czele. A kiedy po ponad godzinie grania, na bis zabrzmiały pierwsze, delikatne dźwięki rozsławionego za sprawą filmu „Little Miss Sunshine” utworu „How It Ends”, publiczność wpadła w istny amok.
Było wiadomo, że to już koniec na dziś i może także z tej przyczyny ten, i tak już wyjątkowo smutny, utwór zabrzmiał jeszcze bardziej przejmująco. Został tylko szybki ukłon przy wtórze
ogłuszającego aplauzu i to było naprawdę wszystko. I zgodnie ze słowami tej poruszającej piosenki, wszyscy przecież wiedzieli, jak to się skończy.
Został już tylko skok na najniższe piętro, gdzie trio Oxford Collapse właśnie kończyło swój krótki i - sądząc z ostatnich minut - bardzo dynamiczny występ.