Pigeon Detectives / The Black Hollies / Chief
Music Hall Of Williamsburg, Nowy Jork - 3 września 2009
Jeden z ostatnich letnich dni, prawdziwa cisza przed muzyczną burzą, która zapowiadała się już kilka dni później, gdy jednocześnie w różnych częściach miasta miały się odbywać cztery ciekawe plenerowe festiwale. Ale w ten ciepły, środowy wieczór fani indie rocka nie mieli zbyt wielkiego wyboru: kilka kameralnych koncertów młodych lokalnych grup, albo występ gości zza Oceanu. Zanim jednak piątka młodych Anglików wyszła na scenę widzowie mieli okazję zapoznać się z tym, co mają do powiedzenia dwa młode zespoły ze Stanów.
Najpierw na scenie pojawili się muzycy z nowojorskiej formacji Chief. Grupa, która ma dotąd na koncie jedną EP-kę i trochę koncertów w swoim rodzinnym mieście wypadła mocno powyżej oczekiwań. Zespół zaprezentował przede wszystkim nieco melancholijne utwory z płyty „The Castle Is Gone”, dodając im w wersjach koncertowych nieco energii. To łagodne, na poły wręcz akustyczne granie, w którym balladowy indie rock spotyka się z elementami folku, okraszone ciekawym, charakterystycznym głosem wokalisty sprawdziło się znakomicie. Warto pilnować, kiedy grupie uda się zadebiutować pełnowymiarowym materiałem – wszystko wskazuje na to, że jest już na to w pełni gotowa.
Koleje trzy kwadranse były zarezerwowane dla muzyków pochodzącego z New Jersey zespołu The Black Hollies. To grupa nieco bardziej popularna, której muzycy dali się poznać przede wszystkim jako wierni rycerze psychodelicznej krucjaty. I rzeczywiście – ich koncert był prawdziwą wycieczką w przeszłość, w głębokie lata 60-te i charakterystyczne dla tamtych czasów, nasączone psychodelią granie. O ile przesłuchanie płyty jest dla przeciętnych indie rockowych uszu poprzeczką zawieszoną bardzo wysoko, na koncercie materiał zespołu zabrzmiał nieco bardziej strawnie, a sami muzycy okazali się czuć na scenie bardzo pewnie, co z pewnością ułatwiało im zadanie.
Ale wszyscy czekali już tylko na gwiazdę wieczoru – brytyjską grupę The Pigeon Detectives. Anglicy dali na siebie trochę poczekać, ale wreszcie stanęli na scenie. Przywitali się, uśmiechnęli i ruszyli. Program tego koncertu wypełniły oczywiście przede wszystkim piosenki z drugiej płyty zespołu, albumu „Emergency”, który ukazał się późna wiosną, a zespół właśnie promował ją koncertami w całej Europie i w Stanach. Ta – również zawieszona gdzieś w klimatach z lat zgoła odległych – muzyka na koncercie sprawdza się znakomicie. Jest prosta, przebojowa, a większość refrenów znakomicie nadaje się do śpiewania wraz z wokalistą zespołu, który zresztą bardzo do tego namawiał. Matt Bowman okazał się zresztą bardzo sprawnym frontmanem, który wziął na siebie cały ciężar robienia na scenie widowiska, skoro pozostali muzycy raczej stali bez ruchu, skupiając się na grze na swych instrumentach. Biegał po całej scenie, wdrapywał się na perkusję, by potem spektakularnie z niej zeskakiwać, wylewał kolejne butelki wody na swą niezwykłą fryzurę, rozchlapując ją wszędzie dookoła i przez cały czas wykonywał wyjątkowo widowiskowe młynki mikrofonem. Podczas jednego z nich urwał się on zresztą z kabla i Bowman musiał dokończyć piosenkę unieruchomiony przy mikrofonie jednego z gitarzystów.
Przeboje grupy sypały się jeden za drugim, publiczność przyjmowała je bardzo ciepło, ale jakoś trudno było pozbyć się wrażenia, że ten zespół to jednak druga, a może wręcz trzecia liga brytyjskiego grania. Zupełnie nieoryginalna muzyka o estetyce bliskiej stadionowym hymnom łatwo wpada w ucho, ale niewiele z niej wynika. Najlepszym dowodem na to, że nowojorscy fani indie rocka poznali się na tym bezbłędnie był fakt, że choć publiczność bawiła się bardzo ogniście, było jej jednak bardzo mało. Nie wypełniła nawet połowy sporej sali w williamsburskim klubie.
Po prawie godzinie grania było jasne, co zabrzmi na koniec – do pełni szczęścia publiczności brakowało już tylko największego przeboju zespołu, utworu „I’m Not Sorry”. I rzeczywiście – zespół wykonał go z wielką werwą na koniec swego występu, schodząc ze sceny i nie dając się już namówić na żaden bis.
Komentarze
[1 maja 2009]
[15 kwietnia 2009]
poprawcię datę, bo boli.