Oneida / Raphael Saadiq / Endless Boogie / The Pains Of Being Pure At Heart / My Teenage Stride / The Capstan Shaft / The Beets

South Seaport / The Glassland Gallery, Nowy Jork - 29 sierpnia 2008

Zdjęcie Oneida / Raphael Saadiq / Endless Boogie / The Pains Of Being Pure At Heart / My Teenage Stride / The Capstan Shaft / The Beets - South Seaport / The Glassland Gallery, Nowy Jork

Pod koniec sierpnia z każdym dniem można było pozbywać się kolejnych złudzeń: w Nowym Jorku bezlitośnie kończył się sezon, kończyło się też gorące lato. Ale zdarzały się jeszcze momenty, gdy organizatorzy koncertów starali się wykorzystać ostatnie akordy uciekających wakacji. Jednym z nich był przedostatni z koncertów w porcie na południu miasta, na scenie malowniczo położonej w cieniu kominów i masztów zacumowanych tu statków-eksponatów muzeum morskiego. Organizatorzy przygotowali program z myślą przede wszystkim o fanach eksperymentalnego grania - według pierwotnego planu wystąpić miały tego wieczoru zespoły Oneida i Endless Boogie.

Sporym zaskoczeniem okazał się wykonawca, którego dopisano do programu dosłownie w ostatniej chwili: Raphael Saadiq. Jego występ był bowiem niemal dokładnym przeciwieństwem prezentacji dwóch pozostałych zespołów, co więcej - umieszczony został w programie pomiędzy nimi, co wprowadziło spore zamieszanie stylistyczne na scenę w Soutstreet Seaport. Czarnoskóry wokalista w elegancko skrojonym garniturze przez trzy kwadranse prezentował funkująco-soulowy pop z zupełnie innej epoki i z innej bajki, korzystając z pomocy wieloosobowego zespołu. Ale i tak zebrał potężne brawa po części indie-rockowej, po części natomiast - całkowicie przypadkowej publiczności.

Zgoła innych wrażeń dostarczyła otwierający ten koncert formacja Endless Boogie, o której od kilku miesięcy z wielką atencją wypowiadają się amerykańskie blogi muzyczne. To grupa, której twórczość mieści się gdzieś między dronowymi eksperymentami, a nieco monotonnym - zupełnie celowo zresztą - stonerowym postrockiem. I tak właśnie zespół zabrzmiał na żywo, prezentując niemal – nomen omen - nie mającą końca, transową improwizację o ciężkim brzmieniu. Wrażenie byłoby spore: toż to prawie ciężki walec przetaczający się o publiczności, ale piknikowa atmosfera tego koncertu i pełne słońce, przy którym się odbywał, trochę osłabiała moc zespołu.

Nie do końca pomogła ona też występującym na koniec muzykom Oneidy - choć kiedy stanęli na scenie było już przynajmniej ciemno. Nowojorska grupa miała przed koncertem znakomitą prasę: najnowsza płyta, „Preteen Weaponry”, choć przecież, jak zwykle przypadku tego zespołu, niełatwa a odbiorze, zbierała znakomite recenzje, nic więc dziwnego, że pod sceną zgromadził się spory tłum chętnych, by sprawdzić, jak zespół wypadnie na żywo.

I od razu, od pierwszych dźwięków, było wiadomo, że wypadnie znakomicie. Muzycy podłączyli instrumenty i rozpoczął się bezlitosny atak na uszy słuchaczy. Ogólny pomysł tego zespołu na robienie muzyki można łatwo odczytać, słuchając jego płyt: na podbudowie mocnej, rockowej perkusji pozostali muzycy dość swobodnie improwizując, tworząc mniej lub bardziej dynamiczny soniczny chaos.

Na koncercie było podobnie: perkusista jak oszalały generował dynamiczne podkłady, pozostali muzycy: dwóch gitarzystów i dwóch klawiszowców, z których jeden od czasu do czasu łapał za gitarę basową, pozwalali sobie na dość swobodne improwizacje. Choć poszczególne, z reguły instrumentalne, utwory bardzo skutecznie wymykały się zasadom tradycyjnych harmonii i konstrukcji, w zasadzie były totalnie zdekonstruowane, a jednak zadziwiająco nie uciekały poza granicę percepcji i akceptacji. Tu nie było oczywiście co liczyć na refreny i melodie, ale w kwestii robienia potężnego i oryginalnego hałasu muzycy Oneidy okazali się prawdziwymi mistrzami. Tak intensywny koncert, by był porywający, nie może być za długi - członkowie zespołu wiedzieli o tym znakomicie, więc skończyli swój występ po pół godzinie, robiąc to w znakomitym stylu: podczas ostatniego utworu po kolei wymykali się ze sceny, zostawiając na niej na koniec tylko perkusistę i jednego z klawiszowców, jakby zastygłych w powtarzanej niemal transowo kodzie. Widzowie zostali roztrzaskani na małe kawałki i pozostawieni z otwartymi ustami i poczuciem niedosytu. I tak właśnie powinno być po dobrym rockowym koncercie.

Ale to jeszcze bynajmniej nie był koniec muzycznych atrakcji tego dnia. Wręcz przeciwnie - długi i ciekawy koncert zaczynał się właśnie na Williamsburgu, w galerii Glasslands. Jako pierwsi na maleńkiej scenie stanęli tam muzycy grupy The Beets. Zaczęli bardzo dobrze: grający na akustycznym instrumencie gitarzysta, basista i perkusista, stojący przez cały koncert i posługujący się zminimalizowanym jak tylko się dało zestawem bębnów, zaprezentowali dwie proste, surowe, wykrzyczane piosenki z pogranicza dynamicznego folku i rocka. Niestety potem zerwała się struna, co szybko okazało się tylko wierzchołkiem góry lodowej kłopotów technicznych, trapiących zespół przez cały koncert. W efekcie więcej było podczas ich występu strojenia się, poprawiania kabli innych tego typu atrakcji, niż samego grania. Szkoda, bo to ostatnie zdawało się być bardzo ciekawe. Niestety, początkowe zainteresowanie szybko przerodziło się w irytację i tak już było do końca tego krótkiego występu.

Kolejnym zespołem, który stanął tego wieczoru na scenie była grupa The Capstan Shafts. Ostatnio robi ona sporą karierę wśród indie-bloggerów, którzy przecież wprost uwielbiają takie proste, lo-fi'owe granie. Okazało się, że na scenie grupa (choć to może określenie trochę na wyrost w odniesieniu do lidera tego projektu i akompaniującego mu perkusisty) radzi sobie równie dobrze, jak na swej płycie. Muzycy zaprezentowali zestaw kilku uproszczonych do granic możliwości kompozycji, momentami popadając w dramatyczny muzyczny schematyzm, a czasem po prostu się myląc i gubiąc rytm. Ale to wszystko jest niemal z definicji wpisane w charakter takiego grania i znakomicie pasowało do pełnego pasji głosu wokalisty i ładnych, prostych melodii, na jakich opierają się przecież - nawet jeśli pozory zupełnie czasem na to nie wskazują - jego piosenki.

Po tych dwóch, sprawiających dość amatorskie wrażenie występach, nadszedł czas na nieco bardziej profesjonalne formacje. Najpierw My Teenage Stride - jeden z najbardziej niedocenionych indie-rockowych zespołów zza Oceanu. Grupa pokazała się ze znakomitej strony, dowodząc, jak bardzo to niedostrzeganie tej formacji jest niesprawiedliwe.

Jak można nie cenić grupy, która jeden za drugim odgrywa, zupełnie jakby od niechcenia, tak znakomite utwory, jak „Happy Mondays”, zupełnie nieznany, starszy brat wylansowanego ostatnio pod niebiosa przeboju grupy The Wombats o tańczeniu do piosenek Joy Division, tytułowy utwór a ostatniej płyty czy „Golden Bats” - piękną hipsterską odpowiedź na twórczość grupy The Wedding Present, by zakończyć swój występ wstrząsająco wręcz melodyjnym utworem „Airport Lounge” - potencjalnym przebojem, którego prawie nikt nie zna. Znakomite kompozycje, wielka żywiołowość muzyków i jeszcze jedna rzecz, bez której ten występ nie byłby taki sam: znakomite poczucie humoru i powalająca wprost autoironia wokalisty („w tym kawałku możecie śpiewać z nami, nawet jak nie znacie słów, wydzierajcie się tylko bla, bla, bla, na jedno wyjdzie”) - to są podstawowe znaki rozpoznawcze tej muzyki. I jeszcze jedno: pewna nonszalancja, którą było widać na każdym kroku i która jest zapewne głównym powodem, dla którego ten zespół nie wyszedł i już pewnie nigdy nie wyjdzie poza granice własnego podwórka. A szkoda.

Na koniec została jeszcze jedna miła niespodzianka: The Pains Of Being Pure At Heart - posługując się znanym zupełnie jakby skądinąd określeniem: jeden z najciekawszych młodych, amerykańskich zespołów indie-rockowych (wtedy jeszcze) bez płyty. Ten niezbyt długi, ale wyśmienity i pełen energii koncert pokazał, że to formacja, na którą naprawdę warto zwrócić uwagę już dziś. Bo ta czwórka dzieciaków ma naprawdę wszystko, co potrzeba, żeby wypłynąć: świetne piosenki (podstawą repertuaru tego występu były oczywiście kompozycje z wydanych dotąd singli, choć zabrzmiało też sporo nowych, bardzo obiecujących kompozycji - w niektórych z nich też było zresztą mocno słychać sporą fascynację wczesnymi dokonaniami The Wedding Present), wielką energię, cudownie niewinną świeżość i młodzieńczą charyzmę. A do tego, bez najmniejszych wątpliwości: tych trzech panów i dziewczyna grająca na klawiszach po prostu znakomicie się prezentuje - w sam raz na okładki pism muzycznych. I oby udało im się tam trafić. Sądząc po tym, co zaprezentowali tego wieczoru w Glassland Gallery - zdecydowanie im się to należy.

Przemek Gulda (22 marca 2009)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także