Oya Festival

Oslo - 10-14 sierpnia 2010

Odbywająca się pod koniec sezonu festiwalowego norweska Oya jest imprezą silnie zaznaczającą swoją odmienność względem innych przedsięwzięć tego typu. Odbywa się w środku miasta, podzielona jest na część plenerową i klubową, na dodatek – ma program zupełnie inny niż wszystkie europejskie festiwale – praktycznie nie istnieje w jej ramach muzyka z Wielkiej Brytanii, dominują zespoły zza Oceanu i ze Skandynawii, miejsce dla siebie znajdują też niszowe formacje, rzadko trafiające na tego typu imprezy, np. grupy grające punk rocka czy niezwykle popularne w Norwegii radykalne odmiany metalu.

Oya 2010 od A do Z (a właściwie – Y)

Aethenor - występ tego zespołu, a w zasadzie: stuprocentowej, międzynarodowej supergrupy (w jej składzie znaleźli się m.in. muzycy takich formacji jak Sunn O czy Ulver) był jednym z najważniejszych wydarzeń pierwszego, w zasadzie nawet jeszcze nie festiwalowego (na głównych scenach tego wieczoru nic się jeszcze nie działo), ale przedfestiwalowego dnia. Był on częścią programu filmowego, towarzyszącego Oyi, w ramach którego można było obejrzeć kilka ciekawych premier filmowych, m.in. najnowsze dzieło Jeana Pierre’a Jeuneta „Micmacs”, przejmujący „The Kid” - kolejny obraz pokazujący Wielką Brytanię jako arenę społecznych dramatów czy dokument o scenie niezależnej na dalekim wschodzie.

Muzycy Aethenor zdecydowali się jednak pokazać film archiwalny, a dokładniej: zestaw kilku krótkometrażowych eksperymentów filmowych prawdziwej mistrzyni postsurrealistycznej awangardy, Mai Deren. Okazało się, że choć w oryginalnych wersjach mają one własna ścieżkę dźwiękowa, znakomicie nadają się do podłożenia pod nie zupełnie innej muzyki. Po artystach reprezentujących tak szerokie spektrum wcześniejszych doświadczeń muzycznych: od jazzu do ekstremalnego metalu, można się było spodziewać wszystkiego. Zagrali muzykę bardzo skupioną i ilustracyjną, robiącą wrażenie mocno zapatrzonej w hipnotyzujące obrazy Deren. Dominowały w tym graniu ambientowe, niemal całkowicie zdominowane przez elektronikę fragmenty, ale od czasu do czasu z tej niemal psychodelicznej dźwiękowej magmy wyłaniała się mocna, brudna gitara. I wtedy robiło się zdecydowanie najciekawiej. Półtorej godziny tego występu pokazało, że z dość wyeksploatowanego już dziś pomysłu: „zespół gra na żywo do niemego filmu” wciąż jeszcze można wyciągnąć coś świeżego.

Against Me! - amerykańscy punkowcy przeszli już chyba przez traumę, którą kilkanaście miesięcy temu, po wydaniu płyty „New Wave” zafundowała im rodzima publiczność, oskarżając muzyków o sprzedanie punkowych ideałów, posuwając się do reakcji tak gwałtownych, jak bojkot koncertów czy fizyczne napaści na członków zespołu. Wygląda na to, że stare powiedzenie o czasie, leczącym rany, w tym przypadku sprawdziło się znakomicie. Amerykanie wrócili niedawno w nowym składzie, z nową płytą i sporą dawką nowej energii. Na norweskim koncercie było ją widać bardzo wyraźnie i bardzo dobrze mu robiła. W rezultacie publiczność dostała pięćdziesiąt minut bezpretensjonalnej i porywającej zabawy.

Amerykanie z Against Me! nigdy nie należeli do muzyków, którzy odgrywali na koncertach swój najnowszy materiał i schodzili do garderoby. I to im zostało do dziś: zaprezentowali bardzo przekrojowy repertuar, w którym piosenki z wydanej kilka tygodni przed koncertem płyty funkcjonowały na równi z tymi, które zaczerpnięte zostały z debiutanckiej epki grupy sprzed wielu lat. Ubrani całkowicie na czarno muzycy imponowali na dodatek swoją żywiołowością, energią i widoczną na pierwszy rzut oka radością płynącą ze wspólnego grania. Radością, która z miejsca udzielała się pogującej pod sceną publiczności.

Air - jedna z większych niespodzianek w festiwalowym programie, zdominowanym wszak przez zespoły grające raczej na gitarach niż na instrumentach elektronicznych. Francuzi okazali się także niespodzianką w kwestiach czysto muzycznych: wydawało się przecież, że ich senna, leniwa muzyka na dużej, plenerowej scenie, późnym popołudniem, kiedy na dworze było jeszcze jasno, nie ma raczej szans się spradzić. A jednak się sprawdziła. Sprawdziła się doskonale. Może dlatego, że francuscy muzycy - którzy na scenie w Oslo pojawili się w trzyosobowym składzie - zagrali ją w wyjątkowo dynamiczny sposób. Żywa perkusja i delikatna, ale jednak wyrazista, gitara sprawiły, że ten koncert nie był zatopiony do końca w elektronice i bronił się znakomicie. A powtarzane skromnie po każdym utworze „merci beaucoup” wywoływało niezmiennie głośny aplauz norweskiej publiczności.

Die Antwoord - złego żartu odsłona kolejna. Jeśli ktoś widział południowoafrykańskich raperów na żywo po raz pierwszy, mógł się całkiem dobrze bawić na ich występie. Ale jeśli ktoś miał okazje oglądać to, co robią na scenie, w Oslo dostał po raz kolejny dokładnie to samo: ten sam zestaw tekstów i żartów, te same gesty i pomysły, te same przebieranki w tych samych momentach. Po tym sezonie koncertowym ten fenomen musi umrzeć śmiercią naturalną, albo wymyślić się całkiem od nowa.

Broken Bells - jeden z najbardziej zaskakujących duetów ostatnich miesięcy (Danger Mouse i James Mercer z The Shins), dał równie zaskakujący koncert na największej scenie festiwalu. Formacja wystąpiła tym razem w bardzo mocno powiększonym składzie: na scenie było kilku muzyków, obsługujących pokaźny zestaw gitar, instrumentów elektronicznych i rytmicznych. Ale efektem bynajmniej nie był jakiś potężny hałas. Wręcz przeciwnie: ze sceny płynęła spokojna, relaksująca muzyka, bliska w zasadzie dość mocno twórczości macierzystej grupy Mercera. I to była idealna propozycja na ciepłe popołudnie, gdy odbywał się ten koncert: większość festiwalowej publiczności słuchała go wylegując się na ziemi w ostatnich tego dnia promieniach zaskakującego, bo całkiem niezgodnego ze straszącymi deszczem prognozami, słońca.

Casiokids - jeden z nielicznych norweskich zespołów, któremu udało się zdobyć popularność zagranicą. Nic więc dziwnego, że jako gwiazda wystąpił na największej festiwalowej scenie. I wypadł całkiem nieźle: dzięki wieloosobowemu składowi, grupie udaje się w całkiem udany i oryginalny sposób łączyć sporą dawkę elektroniki z silną, żywą warstwą rytmiczną, w której na pierwszym planie były oczywiście liczne cowbelle. Może trochę zabrakło żywiołowości i energii, bardzo potrzebnej, żeby to electro dance punkowe granie nie brzmiało dziś ciut archaicznie, ale wystarczyło na tyle, by uznać występ grupy za nader udany.

Fucked Up - od początku było wiadomo, że to będzie jeden z najbardziej energetycznych występów na tym festiwalu. I rzeczywiście był - już od pierwszych taktów otwierającego go utworu „Two States” wokalista grupy Pink Eyes ruszył w swój niepowtarzalny taniec, w którym nie mogło oczywiście zabraknąć wspinania się na kolumny i rusztowania podtrzymujące dach sceny, wskakiwania między widzów, zabawnych anegdot między piosenkami, rozbierania się i epatowania imponującymi rozmiarami swego brzucha. Czyli było wszystko co - oprócz oczywiście brutalnej, ale i zadziwiająco przebojowej hardcore'owej muzyki - tak bardzo lubią fani zespołu i co sprawia, że jego koncerty są niepowtarzalne. I tylko jedna rzecz bez przerwy psuła cały efekt - lejący bezlitośnie deszcz, przed którym nie było się gdzie schować.

The Gaslight Anthem - rok wcześniej potworna ulewa uniemożliwiła zespołowi występ na amerykańskim festiwalu All Points West, w Oslo deszcz bardzo zepsuł mu koncert. Bo jak zachwycać się przebojowymi i porywającymi piosenkami tej punkowo-springsteenowskiej formacji, kiedy na głowę leją się wiadra wody. Muzycy grupy zdawali się doskonale to rozumieć: w każdej przerwie między utworami dziękowali publiczności, że słucha ich w takich warunkach, zapewniali też, że choć grają pod dachem i deszcz ich się nie ima, zaraz po swoim koncercie pójdą oglądać inne zespoły i zmokną na równi z resztą widzów. Punkowcy z New Jersey zagrali podobny repertuar jak na innych letnich festiwalach w tym roku - zdominowany przez materiał z najnowszego albumu, zadziwiająco ubogi w bardziej przebojowe kompozycje. Może trochę i szkoda, ale w obliczu ulewy nic już nie mogło bardziej zepsuć tego występu. Występu, który przy choć ciut lepszej pogodzie byłby ozdobą nie tylko tego dnia, ale i całego festiwalu.

Girls - Amerykanie powoli torują sobie drogę do wielkiej sławy. Na razie jest o nich coraz głośniej w ojczyźnie, ale takie koncerty, jak ten w Norwegii, szybko mogą sprawić, że również w Europie dorobią się grona wiernych fanów. Muzycy grupy zdają się bowiem być coraz bardziej ogarnięci i zgrani, w związku z czym na ich koncertach jest coraz mniej obecnego tam w nadmiarze jeszcze niedawno chaosu i zamieszania. Co prawda członkowie grupy nadal wykazują daleko idący brak zainteresowania publicznością, manifestacyjnie nie odzywając się do niej, a nawet z rzadka patrząc w jej stronę. Ale przecież widzowie doskonale wiedzą, że to tylko gra i nic sobie z tego nie robią. Przynajmniej widzowie w Oslo nic sobie nie robili, gotując muzykom zza Oceanu bardzo gorące przyjęcie.

Jonsi - wokalista islandzkiej grupy Sigur Ros w bardzo efektowny sposób promuje swoją najnowszą solową płytę. Jego samodzielne koncerty są odpowiednio wyważone między pobudzaniem skojarzeń z jego macierzystą formacją, a dostarczaniem zupełnie nowych wrażeń. O ile więc głosu Jonsiego po prostu nie sposób nie łączyć z elegijnymi kompozycjami Sigur Ros, o tyle wielobarwność i entuzjazm, których pełne są jego solowe koncerty to coś z całkiem innego świata.

W Oslo muzyk wystąpił w znanym już z wcześniejszych występów i sesji zdjęciowych stroju: patchworkowej bluzie z doczepionymi dziesiątkami kolorowych nici i sznurków. Potem dołożył do tego jeszcze imponujący, kolorowy pióropusz. Przez większą część występu szalał na środku sceny z akustyczną gitarą w ręku, ale od czasu do czasu zasiadał do pianina, żeby wykonać spokojniejsze, bardziej skupione i wyciszone utwory. I w jednej, i w drugiej formule sprawdzał się znakomicie, wzbudzając głośny aplauz festiwalowej publiczności.

LCD Soundsystem - nowojorczycy nadal w znakomitej formie, bez dwóch zdań: to lato zdecydowanie należy do nich, zagrali na wszystkich najważniejszych festiwalach, a z tygodnia na tydzień zdawali się wypadać na swoich koncertach lepiej, sprawniej i bardziej energetycznie. W Oslo zabrzmieli jak bardzo dobrze działająca, świetnie naoliwiona koncertowo-imprezowania maszyna. I to nawet mimo tego, że lidera grupy – o czym żalił się ze sceny - cały tydzień przed norweskim koncertem męczyła choroba. Ale najwyraźniej odzyskał siły, bo był podczas tego występu w znakomitej formie: nie dość, ze świetnie radził sobie z wszystkimi partiami wokalnymi, na dodatek przez cały czas żartował sobie z publicznością i zachwycał się malowniczym terenem, na którym odbywał się festiwal: „macie tu coś jak rzekę i całe to gówno wokół”.

Przez ponad godzinę ze sceny dobiegały niezwykle energetyczne, rozpędzające się z każda minutą, piosenki zespołu. Obok niemal kanonicznych już dziś przebojów, takich jak „Us Vs Them”, „Yeah” czy „Daft Punk Is Playing At My House” nie mogło oczywiście zabraknąć kompozycji z najnowszej, promowanej przez zespół tego lata, płyty. Wszystkie znakomicie pasowały do siebie, tworząc idealny taneczno-dance-punkowy koktajl energetyczny.

Nie ma najmniejszych wątpliwości - nowojorska grupa jako festiwalowy headliner sprawdza się idealnie. I Oya nie była zresztą pierwszym miejscem, gdzie potwierdziła się ta prawda.

Megaphonic Thrift - to była wielka festiwalowa niespodzianka i świetny dowód na to, że od czasu do czasu warto zajrzeć na muzyczne obrzeża świata. Norwegowie, kompletnie nieznani poza swoją ojczyzną, zagrali rewelacyjny, ognisty i porywający koncert, który wciągał i nie tracił tempa od początku aż do samego końca.

Trudno było nie mieć jednego skojarzenia, które nasuwało się zarówno ze względu na muzykę, ale i inne drobiazgi, choćby blondwłosą, śpiewającą w niektórych piosenkach basistkę: Sonic Youth. Długie, hipnotyzujące utwory, pełne surowego, sonicznego wdzięku, ale i wpadających w ucho melodii, sprawiały że trudno było obojętnie przejść przez namiot, w którym odbywał się koncert. Na dodatek wielkie wrażenie robiła ogromna żywiołowość muzyków - na koniec swego występu urządzili na scenie prawdziwą soniczną masakrę, wywijając gitarami na wszystkie strony i miotając się wściekle po całym prawie namiocie, w którym grali. To zdecydowanie zespół, na który warto zwrócić uwagę.

M.I.A. - chyba rzadko kiedy występy na żywo tak bardzo różnią się od materiału, który można znaleźć na studyjnych płytach artysty, jak w przypadku tej wokalistki. I nie chodzi nawet o to, że swoje utwory wykonywała w jakichś mocno przearanżowanych wersjach. To było coś więcej, coś jak prezentacja wariacji na temat własnych kompozycji, często zresztą wariacji całkowicie improwizowanych. Owszem, tu i ówdzie można było usłyszeć charakterystyczne motywy czy sample, np. dźwięk nabijania broni, na którym opiera się refren wielkiego przeboju artystki, „Paper Planes”, ale wykorzystywane były one w zupełnie inny sposób niż na płytach.

Taki pomysł sprawdził się jednak znakomicie, tym bardziej, że do tej swoistej jam session wokół własnej twórczości M.I.A. zaprosiła kilka czarnoskórych wokalistek, DJ-kę, sprawnych i energetycznych tancerzy a na dodatek całą publiczność, którą bardzo skutecznie zachęcała do wspólnego śpiewania i tańczenia. I wszystkim bardzo się podobało.

Brakowało może tylko jakiegoś większego ładunku politycznego, a przecież artystka znana jest właśnie z mocnego politycznego zaangażowania. W tym iście karnawałowym, barwnym i hedonistycznym widowisku, które odbywało się na scenie, zdecydowanie nie było jednak na to miejsca.

Miike Snow - wszyscy muzycy, którzy pojawili się na scenie podczas tego występu, byli od stóp do głów ubrani na czarno, ale była to oczywiście jedyna rzecz, która połączyła ten koncert z nieco wcześniejszym występem grupy Against Me! Bo Miike Snow gra przecież zupełnie inną muzykę: taneczne electro, które w poważnie wzmocnionej pod względem brzmieniowym koncertowej wersji sprawdziłoby się całkiem nieźle. Sprawdziłoby się, gdyby nie fakt, że organizatorzy umieścili ten występ po południu, gdy wciąż jeszcze mocno przygrzewało słońce i atmosfera pod sceną była wyraźnie mało taneczna.

The National - występ tej grupy był jedną z wielu atrakcji dodatkowych, towarzyszących festiwalowi, choć nie wpisanych do jego zasadniczego programu. Koncert odbywał się o bardzo nietypowej porze - o godz. 13 - i w bardzo nietypowym miejscu - nowoczesnym, leżącym tuż nad brzegiem jednego z portowych kanałów, niezwykłym pod względem architektonicznym, budynku opery. Jak się okazało, dostojne i eleganckie wnętrze, w którym zaprezentowali się nowojorczycy bardzo mocno wpłynęło na charakter tego koncertu. Repertuar występu był w zasadzie dość podobny do tego, który zespół prezentuje podczas festiwalowych koncertów tego lata w Europie, choć pojawiło się w nim co najmniej kilka niespodzianek, jak choćby rzadko ostatnio wykonywana przez zespół kompozycja „Daughters Of Soho Riots”. Ale tym razem grupa zabrzmiała o wiele spokojniej, łagodniej i delikatniej niż choćby w Glastonbury, nawet te najostrzejsze, najmocniejsze utwory, jak np. „Abel” czy „Mr. November” w gmachu operowym wypadły dużo subtelniej niż zwykle.

Na dodatek za sprawą świetnego nagłośnienia i doskonałej akustyki, można było na tym koncercie dokładnie usłyszeć wszystkie niuanse – a że grupa występowała w składzie powiększonym o klawiszowca i dwuosobową sekcję dętą, tych ostatnich było sporo.

Sami muzycy początkowo zdawali się być dość onieśmieleni nietypowymi warunkami koncertowymi i próbowali nakłonić siedzącą w fotelach publiczność do ruszenia się z miejsc. Okazało się to jednak dość trudne, więc nie tylko zaprzestali tych prób, ale zaczęli wręcz bawić się tą sytuacją: „następna piosenka jest tak spokojna, że nawet lepiej, jak będziecie siedzieć” - żartował wokalista grupy, Matt Berninger. Tak gadatliwi jak w Oslo muzycy The National na scenie bywają rzadko: żartowali o tym, że opowiadając o swoich tekstach, czują się w takiej sali jak na akademickim wykładzie, opowiadali anegdoty o swoim niedawnym koncercie u boku Soundgarden, chwalili organizację festiwalu i pozdrawiali swoją daleką norweską rodzinę. To wszystko tworzyło niemal familijną atmosferę. I tylko jednego brakowało do pełnego szczęścia: zakończenia tego koncertu zdecydowanie najsmutniejszym utworem zespołu, „About Today”. Po raz kolejny okazało się jednak, ze w życiu nie można mieć wszystkiego - publiczności na koniec musiała wystarczyć wyjątkowo łagodna wersja piosenki „Terrible Love”. I wystarczyła, bez dwóch zdań.

Panda Bear - o jednym z członków kultowego zespołu Animal Collective, z powodzeniem prowadzącym poza nim także solową karierę, zrobiło się tego lata bardzo głośno - kontrowersje wywołał koncertem na jednym z amerykańskich festiwali (Pitchfork Fest w Chicago), gdzie zaprezentował coś, co obserwujący i komentujący jego występ blogerzy bezlitośnie wykpili jako niezbyt udane szkice do nowych piosenek. Podczas swego występu w Oslo artysta zaprezentował podobny materiał, ale tu raczej nikt nie narzekał: publiczność pchała sie do namiotu, w którym grał, bardzo tłumnie i gromko oklaskiwała każdy kolejny utwór. A że rzeczywiście przypominały one raczej niezbyt dokładnie zarysowane szkice, niż gotowe kompozycje? No cóż, widać taki urok artystów z tego kręgu, którzy swego rodzaju dezynwolturę kompozytorską i aranżacyjną traktują przecież w zasadzie jako znak rozpoznawczy swojej twórczości. Norweska publiczność nie zdawała się tym w żaden sposób poruszona.

Pavement - muzycy tej grupy zapowiedzieli się w bardzo zabawny i bardzo adekwatny sposób: „nazywamy się Pavement i przyjechaliśmy tu z lat dziewięćdziesiątych” - powiedział Stephen Malkmus, a zaraz potem rozpoczął się prawdziwy festiwal przebojów tej kanonicznej dla muzyki indie grupy (w końcu nie bez powodu kilka minut przed jej koncertem, kończąc swój występ na scenie obok jeden z muzyków grupy Yeasayer powiedział: „koniecznie idźcie zaraz na koncert Pavement, to właśnie słuchanie tej grupy sprawiło, że sami założyliśmy zespół”).

Obserwując Amerykanów od początku ich pierwszej po reaktywacji trasy koncertowej, łatwo było zauważyć, że w ich przypadku nie zadziałał mechanizm, który towarzyszył ostatnim poczynaniom grupy LCD Soundsystem - coraz lepsze zgrywanie się i coraz pewniejsze koncerty. Muzykom Pavement nawet pod koniec letniej trasy zdarzały się występy pełne bałaganu i zamieszania. Jak choćby właśnie ten w Oslo, któremu dużo bliżej było do chaotycznego koncertu na festiwalu Coachella niż uporządkowanego, niemal perfekcyjnego występu na Open'erze. Raz, że jego repertuar był znacznie mniej przebojowy i pozwalający na dużo większą ilość improwizacji, dwa, że ta improwizacje nie zawsze wychodziły zespołowi na dobre: kilkuminutowe fragmenty, w których zespół niby coś grał, ale w gruncie rzeczy nic się nie działo w kwestii ciekawych dźwięków, zdecydowanie przekraczały granice akceptowalnej nonszalancji. Bo to, że na scenie panował spory chaos, muzykom odpinały się paski od gitar, często coś boleśnie dla uszu sprzęgało, a coś zafałszowalo, nikomu raczej nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie - to była przecież ta dawka dezynwoltury, bez której muzyka tej grupy brzmi zdecydowanie za czysto i za ładnie. Miał więc ten koncert momenty absolutnie genialne - to te, kiedy ze sceny brzmiały największe przeboje grupy: „In The Mouth A Desert”, „Stereo” czy „Summer Babe”. I te momenty sprawiły, że nie sposób zarzucić czegokolwiek klasykom amerykańskiej alternatywy.

Iggy Pop & The Stooges - ten występ niestety musiał budzić bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony to przecież żywa legenda, prawdziwi klasycy, bez których - i nie ma w tych słowach najmniejszej przesady - dzisiejszy rock nie byłby taki, jaki jest. Ale z drugiej - ci starsi panowie po prostu już niestety trochę nie dają rady. Bez problemu zignorować można drobne niedociągnięcia muzyczne: to perkusista gubił rytm, to gitara zafałszowała boleśnie - takie rzeczy przy surowej, prymitywnej w najlepszym tego słowa znaczeniu muzyce, od której zaczął się punk rock, zdarzyć się mogą i w niczym jej nie szkodzą. Ale trudno było patrząc na ten koncert zignorować zwykłych ludzkich słabości, którym ci wiekowi muzycy wyraźnie i w bardzo widoczny sposób coraz bardziej ulegają. Nie uciekł im nawet, zdawałoby się: wiecznie młody, Iggy Pop. Poruszał się z dużym trudem, wyraźnie cierpiąc na poważny ból biodra, nie uciekł najmłodszy w tym towarzystwie basista Mike Watt, który występował z nogą w gipsie. Efekt był taki, że zachwyt muzyką, przesłonięty był dość mocno niepokojem o to, że jej wykonawcom zaraz stanie się coś złego i nie zdołają zagrać do końca kolejnego utworu.

Szkoda, tym bardziej, że mogła to być jedna z ostatnich okazji, żeby usłyszeć tak klasyczne utwory jak „Search & Destroy” czy „I Wanna Be Your Dog” w wykonaniu samych ich autorów.

Serena Maneesh - ten zespół to dziś w swej ojczyźnie, czyli w Norwegii właśnie, prawdziwa potęga. Nic wiec dziwnego, że występował na drugiej co do wielkości festiwalowej scenie o najlepszej porze. Było już całkiem ciemno, a muzycy jeszcze bardziej spotęgowali ten efekt, grając na niemal zupełnie ukrytej w mroku scenie. Taka formuła idealnie pasowała do mrocznej, gęstej i dusznej muzyki grupy. Mistrzowie psychodelicznego post rocka na scenie sprawdzili się znakomicie, uzyskując brzmienie jeszcze cięższe niż na płytach i jeszcze bardziej folgując swoim skłonnościom do improwizacji i eksperymentów. Nic więc dziwnego, że muzyka grupy co i rusz uciekała w krainę gitarowego ambientu, co zachwyconej publiczności nie przeszkadzało ani trochę.

Sleepy Sun - nazwa tej amerykańskiej formacji idealnie pasowała do sytuacji meteorologicznej, która panowała w Oslo w chwili, gdy występowała na scenie. Słońce rzeczywiście było najwyraźniej tak zaspane, że postanowiło w ogóle się w zasadzie tego dnia nie pojawiać, ustępując pola deszczowej chmurom. W tą niezbyt sprzyjającą atmosferę Amerykanie wnieśli muzykę jako żywo kojarzącą się z latem, a dokładniej - z latem miłości. Trzy kwadranse tego koncertu było bardzo skuteczną wyprawą w dość odległą muzyczną przeszłość, czasy świetności hippisowskiego rocka, które muzycy przypominali za sprawą swoich psychodelizujących utworów, archaicznego brzmienia, strojów, a nawet form scenicznej ekspresji - wokalistka grupy to wszak wypisz wymaluj współczesne wcielenie Janis Joplin. Ta wycieczka w dawne czasy najwyraźniej podobała się zachwyconej norweskiej publiczności.

Sleigh Bells - ten zespół miał być jednym z czarnych koni festiwalu. I rzeczywiście był - przyciągnął pod scenę ogromny tłum nie tylko dlatego, że w środku gigantycznej ulewy odbywał się w suchym i ciepłym namiocie. Stało się tak przede wszystkim za sprawą niezwykłej energii i przebojowości poszczególnych kompozycji oraz niezrównanej charyzmy wokalistki. Grupa zaprezentowała w zasadzie całość materiału ze swojej debiutanckiej płyty, znakomicie przeplatając dynamiczne, taneczne utwory kompozycjami nieco spokojniejszymi i wolniejszymi. I nawet jeśli trudno było powiedzieć jaka cześć materiału muzycznego odgrywana jest na żywo, a jaką stanowią odtwarzane sample, zupełnie nie przeszkadzało to w odbiorze tego występu.

Zawdzięczać to należy oczywiście wokalistce zespołu, która na koncertach sprawdza się znakomicie. Nie tylko za sprawą swych sporych możliwości wokalnych - płynnie przechodziła od zadziornej melorecytacji do niemal ekstatycznego krzyku, ale także dzięki wielkiemu talentowi do zjednywania sobie publiczności opowiadaniem zabawnych historyjek czy zachęcaniem do wspólnej zabawy. Swymi letnimi koncertami w Europie duet ten świetnie udowadnia, że internetowe zamieszanie wokół niego nie jest ani trochę przesadzone.

Surfer Blood - ten amerykański kwintet powoli zdobywa coraz większą popularność, co zważywszy na totalnie antygwiazdorską atmosferę, którą stwarzają wokół siebie jego członkowie, może nieco dziwić. Ale może ich metoda na zdobywanie serc widzów polega właśnie na bardzo skutecznym robieniu na scenie wrażenia kompletnie zagubionych dzieci, którym ktoś dał po raz pierwszy instrumenty do ręki. Z całkowicie niewinnymi minami, muzycy zaprezentowali w Oslo sporą cześć materiału ze swojej debiutanckiej płyty, uzupełnionego kilkoma premierowymi kompozycjami. Wszystkie utrzymane były oczywiście w charakterystycznym dla zespołu klimacie: łagodnego, melodyjnego indie rocka, wyraźnie choć nie nachalnie czerpiącego - choćby w warstwie rytmicznej - z muzyki etno.

A jako, że takie granie jest ostatnio coraz modniejsze, nic dziwnego, że i modny robi się ten zespół pięciu sprawiających tak niewinne wrażenie chłopców.

Wild Nothing - jeden z wielu zespołów, który uczestniczył w projekcie Oyanights czyli serii koncertów, odbywających się w kilkunastu klubach w Oslo w dniach festiwalu. Dzięki temu pomysłowi w ramach festiwalu zaprezentować się może dwa razy więcej wykonawców, a publiczność do późnych godzin nocnych może słuchać muzyki.

Czterech młodych Amerykanów już na swej debiutanckiej płycie udowodniło, że znakomicie sobie radzi z wymyślaniem bezpretensjonalnych, ciepłych i kompletnie nieprzebojowych piosenek. Podczas nocnego koncertu w klubie Revolver, muzycy pokazali, że dobrze radzą sobie także na żywo. Ładne melodie, łagodne brzmienie, łagodny głos wokalisty - to wszystko sprawiło, że koncert Wild Nothing był znakomitym zakończeniem jednego z festiwalowych dni.

Yeasayer - podczas koncertu tego nowojorskiego zespołu, który tego lata skrzętnie korzystał ze świeżo zdobytej popularności, występując z powodzeniem na bardzo wielu europejskich festiwalach, zdarzyła się rzecz niezwykła – po dwóch utworach... zepsuła się instalacja elektryczna na scenie i w głośnikach zapadła głucha cisza. Muzycy byli mocno zdezorientowani: „zwykle takie rzeczy dzieją się z naszej winy, ale tym razem naprawdę nie mamy z tym nic wspólnego”. Po błyskawicznej naprawie, koncert udało się oczywiście kontynuować, ale dość wyraźnie było czuć, że napięcie trochę opadło i muzycy nie maja już takiej energii i entuzjazmu jak w chwili, gdy wychodzili na scenę. Ale tak czy owak stanęli na wysokości zadania, prezentując mocny zestaw swoich przebojowych kompozycji z obu płyt, bez trudu skłaniając publiczność do tańca. Zakończenie tego występu nie mogło być inne - muzycy zaprezentowali swój największy dotychczasowy przebój, kompozycję „Ambling Alp”, która poruszyła nawet tych, którzy do tej pory zdołali jakoś stać bez ruchu.

Przemek Gulda (24 sierpnia 2008)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także