The Arcade Fire, Wild Light

Berlin, Columbiahalle - 8 listopada 2007

Zdjęcie The Arcade Fire, Wild Light - Berlin, Columbiahalle

W deszczową listopadową noc do Berlina zawitał wreszcie kanadyjski zespół Arcade Fire, oczekiwany w Europie bardzo długo. Ale było na co czekać: ta grupa z miesiąca na miesiąc jest coraz lepsza i wciąż uzupełnia swoje, i tak już niezwykłe, koncerty dodatkowymi elementami. W porównaniu z amerykańską trasą, która odbyła się zimą tego roku, grupa znacznie zmodyfikowała repertuar: o ile wtedy wykonywała niemal w całości materiał z wydanej właśnie wtedy płyty „Neon Bible”, uzupełniony tylko kilkoma (dosłownie jednym lub dwoma) starszymi utworami, o tyle teraz w programie koncertu jest prawie tyle samo piosenek nowszych i starszych. W rezultacie na repertuar trwającego półtorej godziny występu, składają się właściwie same przeboje zespołu. Na dodatek są one znakomicie ułożone. Zaczyna się od trzęsienia ziemi – na dzień dobry zespół wystrzeliwuje jak z dobrze wycelowanego karabinu maszynowego całą serię dynamicznych przebojów, z „Laiką”, „Keep The Car Running”, a przede wszystkim hymnowym, uwodzącym od pierwszego do ostatniego dźwięku „No Cars Go” na czele. Potem następuje fragment spokojniejszy, wyciszony, pełen łagodnych, smutnych dźwięków. Największe wrażenie w tej części koncertu robi absolutnie apokaliptyczna wersja piosenki „In the Back Seat”, podczas której doprawdy trudno powstrzymać łzy – Regine Cassagne uwodzi swoim ciepłym, niemal dziecięcym głosem i niezwykle melancholijnym tekstem tej opowieści o umieraniu i o dniach, w których „drzewo genealogiczne traci wszystkie liście”. Coś jak znalazł na ponury początek długiego listopada.

Zaraz potem zespół zaserwował nie lada niespodziankę – niezwykłą, spokojną, pozbawioną zupełnie elektroniki i perkusyjnego rytmu wersję piosenki New Order „Age Of Consent” - gdyby mogli ją usłyszeć sami autorzy, musieliby się niechybnie zdziwić, jaką ładną, poruszającą balladę napisali kiedyś, przebierając ją w kolorowe szatki tanecznego, niemal dyskotekowego przeboju.

Gdy tylko ucichły ostatnie dźwięki tego, podanego w zupełnie nowym porządku, utworu, Cassagne siedziała już za klawiaturą organów, czy może raczej pozytywu, czyli przenośnej wersji tego instrumentu i zaatakowała publiczność charakterystycznym, organowym właśnie, „riffem” piosenki „Intervention”. To był znak, że pora się obudzić z obezwładniającego półsnu, w który wprawiła balladowa część tego koncertu. Znów zabrzmiały mocniejsze, bardziej dynamiczne, choć wcale przecież nie mniej melancholijne utwory, m.in.: „(Antichrist Television Blues)”, „Power Out” czy „Rebellion (Lies)”.

Gdy wybrzmiał ostatni z tych utworów i członkowie zespołu zniknęli ze sceny, było wiadomo, że to jeszcze nie może być koniec. Publiczność zaczęła bić brawo, ale szybko spróbowała innej metody wywołania muzyków zza kulis – wszyscy zaczęli spontanicznie nucić charakterystyczną melodię „Rebellion (Lies)” - słysząc to niezwykłe wykonanie swojej piosenki, artyści już po chwili byli znów na scenie i kłaniali się nisko widzom. Na koniec zaprezentowali dwa utwory. Pierwszy był sporą niespodzianką: „napisałem tę piosenkę w Berlinie. Sto lat temu, w liceum, byłem tu na wycieczce szkolnej, stał jeszcze wtedy mur i zwiedzając Checkpoint Charlie uświadomiłem sobie grozę życia w tak podzielonym świecie” - zapowiedział Butler. I zabrzmiała smutna i dająca do myślenia ballada, w tekście której przewijały się obrazy świata przepołowionego przez żelazną kurtynę, a w refrenie natrętnie powracała symboliczna, orwellowska data: rok 1984. Na sam koniec zabrzmiał utwór, którego tytuł zdawał się nie pasować za bardzo do okoliczności – kończącego się koncertu i zaczynającej się nocy. Ale przecież „Wake Up” nie jest raczej typową piosenką na przebudzenie, a tekst o tym, że „im jestem starszy, tym chłodniejsze jest moje serce” to kolejna z porażających smutkiem opowieści, z których słynie ten zespół. I to już koniec, zapalają się światła, trzeba wyjść na smutny deszcz. Rozlegający się z głośników samochodowego radia upiorny „Konik na biegunach” boleśnie przywraca z krainy nostalgicznych hipsterów do świata pachnącej słomą muzycznej hippiki.

A przez półtorej godziny swojego koncertu zespół Arcade Fire potrafi zabrać widza w zupełnie inny świat. Ma na to mnóstwo sposobów. I nie chodzi tylko o to, że na scenie jest dziesięć osób, z których każda wprost kipi energią: wszyscy nieustannie zamieniają się instrumentami, biegają po całej scenie, wkładają w swą grę całe serca i dusze. Żonglerka jest o tyle ułatwiona, że członkowie Arcade Fire wykorzystują podczas występu niezliczoną ilość instrumentów, od tych najzwyklejszych, przez rzadko spotykane na rockowych scenach (spore sekcje dęta i smyczkowa czy pomalowany na srebrno kontrabas), aż do zupełnych kuriozów takich, jak choćby sponiewierany kask motocyklowy, okazujący się znakomitym instrumentem perkusyjnym.

Wielkie wrażenie robią także wykorzystywane przez zespół – to kolejna nowość w stosunku do poprzedniej trasy – wizualizacje. A raczej – sposób ich prezentacji. Na scenie zainstalowane były cztery niewielkie, okrągłe ekrany, piąty stanowiła zaś centrala perkusji. Pojawiały się na nich fragmenty programów telewizyjnych kaznodziejów, a także ujęcia rejestrowane na gorąco, podczas koncertu, „popsute” jednak za pomocą czarno-białych, „postarzających” materiał filtrów. Muzycy wyglądali więc jak wycięci ze starych, niemych filmów. Wielkie wrażenie robiły też efekty, które pojawiły się na ekranie podczas „(Antichrist Television Blues)” - charakterystyczne logo z okładki płyty „Neon Bible” podlegało coraz większym zakłóceniom, by wreszcie zamienić się w kontrolny obraz telewizyjny – tak jakby rzeczywiście przekazem wideo zawładnął bezlitosny Antychryst.

Koncert Arcade Fire to znakomite widowisko, spójne i przemyślane od początku do końca, konsekwentne pod względem muzycznym, uzupełnione znakomitymi efektami wizualnymi i świetlnymi (każdemu wykrzykiwanemu przez wszystkich członków zespołu hey! w utworze „No Cars Go” towarzyszył niemal oślepiający rozbłysk wszystkich reflektorów). To prawdziwe misterium, którego nie sposób nie przeżyć bardzo głęboko, którego nie sposób ominąć przy jakiejkolwiek kolejnej okazji.

Przez Kanadyjczykami swój czterdziestominutowy występ zaprezentowała amerykańska kapela Wild Light. Składał się on z zestawu wpadających w ucho, akustyczno-elektrycznych ballad na trzy męskie głosy. Obiecujące, ale wciąż jeszcze mocno nieopierzone granie.

Przemek Gulda (1 stycznia 2008)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także