Mogwai
Warszawa - Proxima - 24 sierpnia 2003
One two fuck you, one two fuck you...
Rozbrzmiało podczas próby mikrofonu, beznamiętnie wypowiedziane przez ultrabladego rudawego młodzieńca, po czym z głośników popłynęło PDA, wywołując niemałe poruszenie wśród dość wątpliwie wyglądających chłopców ze sztucznymi uśmieszkami na twarzach, którzy bądź przeplotkowali całkiem przyjemny występ supportu, bądź bardzo grzecznie przepraszając umiejscawiali się dokładnie przed moim nosem, podczas gdy i tak ścisk był porządny. Ale co poradzić, grzeczna ze mnie dziewczynka i przecież nie kopnę jednego z drugim. A co do Silver Rocket - powiem tylko tyle, że zdążyłam na dwa ostatnie utwory a bardzo chętnie zobaczyłabym więcej, jako że brzmiało to obiecująco.
Wejście zespołu na scenę zostało przywitane gromkimi owacjami, może aż nazbyt, nie przepadam za zbytnim rozentuzjazmowaniem, zwłaszcza zanim zespół zagra choćby jeden dźwięk. Ale cóż, wyżej wspomniani byli wyjątkowo pobudzeni tego wieczoru. Sam koncert przypominał jakiś dziwny eksperyment medyczny, wytrzymałość błon bębenkowych mieszkańców Europy centralnej na najróżniejsze typy hałasu. O gwałtownym skoku natężenia dźwięku, narastające, długo- i krótkotrwałe... Ciekawe, czy muzycy zastosowali się do nałożonych na nich przez Unię Europejską limitów czy skorzystali z faktu, że jeszcze tam nie wstąpiliśmy i postanowili sobie pofolgować. Wprawdzie obyło się bez zatyczek ale zdarzały się momenty krytyczne. Zwłaszcza w zdaje się drugim utworze (cokolwiek to było, kuleję ze znajomości tytułów) jak już przyłożyli to trzymali ładnych kilka godzin.. No dobra, minut. A może to było 30 sekund... W każdym razie wydawało się wiecznością.
Momenty krytyczne momentami krytycznymi, skupmy się na tych porywających. Chyba wszyscy obecni na koncercie zgodzą się ze mną, że nie można pominąć Christmas Steps. Po nie za długim (sporo krótszym niż w wersji albumowej) intro pozostało tylko tak cichutkie brzdąkanie gitary, że słychać było szum klimatyzacji. Co zresztą doskonale się komponowało, industrialne odgłosy pasują do muzyki Mogwai idealnie. Kiedyś gdy słuchałam Chocky ciut za głośno, wparowała do pokoju moja mama, gdyż pomyliła końcówkę z odgłosem koparki za oknem i dopytywała się co tam się dzieje. Ale wracając do klimatyzacji, kojący szum i delikatne pobrzdękiwanie przerwał przeszywający dźwięk basu wywołujący w widzach zbiorowe wzgrygnięcie. A potem to już pewnie wiadomo co się działo, całe szczęście wiedziałam kiedy zacisnąć zęby i przymrużyć podrażnione od srebrnego cienia do powiek oczy, by nie dać się fali uderzeniowej.
Niedługo potem zespół dostarczył zgoła innych wrażeń, jeśli ktoś zna tytuł tego utworu to niech mnie powiadomi, wiem tylko tyle że na koncertach poprzedzał go zwykle fragment wywiadu z Lou Reedem znany z Punk Rock. Tym razem nie uraczono nas Reedem, jednakże sam utwór zrobił na mnie porażające wrażenie. Pozostałości cienia, które do tej pory nie wsiąkły w moje oczy teraz spłynęły po policzkach. Przy całej gwałtowności tego koncertu ten moment zaskakiwał delikatnością i błyszczał na tle innych. Jedyna myśl, która wraz z jego zakończeniem pozostała mi w głowie to oby faktycznie był to ostatni utwór. Cokolwiek by się później wydarzyło mogłoby jedynie zepsuć tę chwilę. Jednakże zespół wrócił na scenę jeszcze na dwa utwory...
I okazało się, że nie mogłam bardziej się mylić, zamykające występ My Father My King bez cienia monotonii wciąż powtarzało stały motyw muzyczny z coraz większą siłą i energią, gdy wydawało się że już bardziej nie zdoła urosnąć okazywało się, że nie dość że zdoła to do tego trzykrotnie! Na zakończenie chyba najcięższa z prób, porcja przeszywających na wylot charkotów przesterowanej gitary "frontmana". Dla ścisłości, bo już z jednym rozmówcą źle się zrozumiałam, to nie brzmiało jak wiercenie w zębie u dentysty... to BYŁO uczucie jakby ktoś wiercił ci we wszystkich zębach naraz. Ponownie trwało to wieczność, co wrażliwsze dziewczęta oraz ich panowie wychodzili przed końcem utworu. Potem już nie mogło być mowy o kolejnych bisach, to już musiał być koniec...
Podsumowując, dzień ten obfitował w zyski i straty, oto mały bilans:
Straty:
- Silver Rocket
- Kontuzja kolana i kuśtykanie sporej ilości kilometrów
- [...] to moja słodka tajemnica, chłopaki się domyślą, o co chodzi
Zyski:
- MOGWAI MOGWAI I JESZCZE RAZ MOGWAI
- ciut wbrew woli i planom pieszy spacer wzdłuż i wszerz stolicy
- odkrycie drugiego trzypiętrowego Empik Megastore
- kaseta Ronana Keatinga za 3zł dla mojej mamy by tak nie marudziła, ekstra efekt niewielkim kosztem
Final thought (wzorem mojego idola): Gdy spotka się trzech milczków paplaninie nie ma końca. Poza tym chciałabym zauważyć, że mimo że nie potrzebują 20 smsów faceci to potworni obgadywacze, przekonałam się na własnej skórze...