Au Revoir Simone, Metronomy / Tokyo Police Club, Ra Ra Riot, Ford And Fitzroy
Nowy Jork, Southstreet Seaport / Bowery Balroom - 10 sierpnia 2007
Wszystko zaczęło się źle, może nawet bardzo źle. Od samego rana padało, a temperatura spadła do poziomu niespotykanego latem w Nowym Jorku. To mogło oznaczać tylko jedno – pomysł udania się na koncert plenerowy może skończyć się słabo. Ale nie było wyjścia – na scenie umieszczonej na jednym z wielu nowojorskich mól miała tego bardzo chłodnego wieczoru wystąpić formacja grająca bardzo ciepłą i czułą muzykę – brooklyńskie trio o francuskiej nazwie Au Revoir Simone. Zanim panie pojawiły się na scenie, zadania rozgrzania nielicznej, moknącej i marznącej coraz bardziej publiczności podjęli się muzycy formacji Metronomy. Zaprezentowali ciekawy i oryginalny, choć niezupełnie przekonujący materiał, w którym alternatywny rock mieszał się improwizacjami, ocierającymi się o jazz.
Kiedy panie z Au Revoir Simone weszły na scenę, ciepło zrobiło się od samego patrzenia na nie. Bo rzadki był to w świecie tego typu muzyki widok: trzy mocno zawstydzone, długowłose dziewczęta, ubrane trochę w stylu kostiumowych filmów na podstawie powieści Jane Austen, a trochę we włóczkowe sweterki po babci z dużymi guzikami z przodu. Zestaw instrumentów, które przyniosły ze sobą na scenę też do typowych raczej nie należał – oprócz sporej ilości różnego rodzaju elektronicznych urządzeń, najważniejsze miejsce zajmowały w nim cymbałki i tamburyna.
Panie zaczęły od jednego ze swoich najpiękniejszych utworów, „The Lucky One” i od pierwszych taktów całkowicie podbiły serca publiczności. Swoim niemal dziecięcym zachowaniem, swoją nieśmiałością, a przede wszystkim kolejnymi delikatnymi, z reguły smutnymi piosenkami, które śpiewały. Ta łagodna, miękka muzyka znakomicie obroniła się w absolutnie niesprzyjających warunkach meteorologicznych.
Nie było się jednak nad czym zastanawiać, nie było też ani chwili czasu na rozczulanie się – gdy tylko panie skończyły swój występ, trzeba było natychmiast biec do metra, żeby zdążyć na koncert, który rozpoczynał się właśnie w dość odległym klubie Bowery Ballroom. Nie lada był to zresztą koncert – impreza, wokół której zapanowało w Nowym Jorku prawdziwe szaleństwo i okazała się jedną z najszybciej wyprzedanych tegorocznych atrakcji muzycznego lata w tym mieście. A zdawałoby się, że żaden zespół nie jest w stanie wywołać takiego amoku, mając w dorobku jedynie dwie epki i kilkanaście koncertów. A jednak, Tokyo Police Club jest grupą, której ta sztuka udała się znakomicie. A ten koncert potwierdził, że cały ten hype nie bierze się bynajmniej znikąd.
Zanim jednak Kanadyjczycy mieli okazję przekonać o tym publiczność, szczelnie wypełniającą klub, najpierw na scenie zagościły jeszcze dwa miejscowe zespoły. Trudne zadanie otwarcia tego koncertu przypadło w udziale młodej formacji Ford And Fitzroy, która wywiązała się z niego znakomicie. Pokręcone, wielowątkowe kompozycje, w których znaleźć można było zarówno elementy klasycznego emo, jak i wyrafinowanego art rocka, sprawdziły się na żywo bardzo dobrze, nawet mimo tego, że nikomu nie było jeszcze dane usłyszeć ich w wersjach studyjnych. Oryginalność tej muzyki, charakterystyczny, bardzo wysoki głos wokalisty i pomysłowe, ciągnące się czasem przez całą piosenkę solówki jednego z gitarzystów, powodowały, że publiczność przyjmowała kolejne utwory z rosnącym zainteresowaniem.
Jeszcze ciekawej zrobiło się, gdy na scenę wkroczyła formacja, która już niedługo może się okazać jednym z najciekawszych nowojorskich debiutantów – Ra Ra Riot. Obok czterech panów, obsługujących klasyczny rockowy zestaw instrumentów stanęły dwie panie, grające na wiolonczeli i skrzypcach. Owszem, te instrumenty słychać w nagraniach studyjnych i nie sposób zauważyć, jak ważną rolę odgrywają, ale dopiero widząc obsługujące je panie na scenie, dostrzega się oryginalność tego zespołu. Świetne, przebojowe kompozycje i sceniczna żywiołowość powodują, że Ra Ra Riot na żywo wypada doskonale. O wiele mocniej niż w wersji studyjnej zabrzmiała jedna z najbardziej poruszających piosenek grupy, „Ghost Under Rocks”, a na koniec tego występu nie mogło oczywiście zabraknąć największego jak dotąd przeboju grupy, utworu o nieco dwuznacznym, w związku z niedawną śmiercią jej pierwszego perkusisty, tytule „Dying Is Fine”. Brooklyńczycy schodzili ze sceny żegnani ogromnym aplauzem ze strony publiczności. I nie zmniejszył się on ani trochę, gdy na scenie pojawiło się czterech Kanadyjczyków.
Zaczęli dokładnie tak, jak na swojej debiutanckiej epce – dramatycznym okrzykiem: „Chcę rozmawiać z prezydentem świata! Sytuacja jest poważna!”. I posypały się dynamiczne, pomysłowe utwory, z wyrazistym rytmem, z pomysłowymi patentami gitarowymi, z wpadającymi w ucho refrenami. Fakt, że grupa zagrała po kolei dziesięć nieznanych zupełnie publiczności utworów (z małym wtrętem w postaci utworu znanego z płyty) może świadczyć o graniczącej z bezczelnością pewności siebie. Ale publiczność bawiła się znakomicie, co dowodzi raczej, jak dobre są to kompozycje. Na koniec zespół przedstawił coś w rodzaju swojego „the best of…”, czyli… zagrał po prostu niemal wszystkie opublikowane do tej pory utwory. Z punktu widzenia rockowej tradycji to wszystko zupełnie nie pasuje do standardowego modelu stopniowego pięcia się po stopniach kariery, ale w dzisiejszych czasach genialnych debiutów i błyskawicznych, internetowych sukcesów, takie sytuacje nikogo już nie dziwią.
Bardzo przyjemnie zdziwić mogła natomiast niezwykle sympatyczna sytuacja, która nastąpiła na sam koniec koncertu. Publiczność oczywiście domagała się bisu, więc na scenie pojawili się muzycy obu, odbywających właśnie wspólną trasę po Stanach Zjednoczonych zespołów, czyli Tokyo Police Club i Ra Ra Riot i wspólnie wykonali jeden utwór. Bardzo ładny gest i znakomity pomysł. Świetne zakończenie tego rewelacyjnego koncertu.
PUBLIKACJE POWIĄZANE
Tokyo Police Club!
When you're standing next to me,
Tokyo Police Club!