Editors, The Boxer Rebellion, Muchy

Warszawa, Stodoła - 4 listopada 2007

Zdjęcie Editors, The Boxer Rebellion, Muchy - Warszawa, Stodoła

Tego weekendu Warszawa pierwszy raz tej jesieni doświadczyła mrozu, jednak reakcje zgromadzonej w klubie publiczności nie zdawały się tego potwierdzać, a ze sceny lał się prawdziwy żar. Tak zapewne zaczynałaby się ta relacja, gdybym był sprawozdawcą jakiegoś dużego, ogólnopolskiego dziennika, ale nim nie jestem. Tak mogłaby się zaczynać, gdyby nie zbyt wiele ambiwalentnych odczuć odnośnie pobytu w Stodole. A więc co by było, gdyby...

Co by było, gdyby Stodoła dorosła do miana reprezentacyjnego obiektu koncertowego największego miasta w tej części Europy? Ano pewnie nie musielibyśmy stać w dwudziestominutowej kolejce po klasycznie rozwodnione, drogie piwo. I kupiwszy już to piwo, moglibyśmy przynajmniej z odległości kilkudziesięciu metrów zerkać na występ zespołu Muchy. Nie zostalibyśmy wypędzeni przez nadgorliwego, nieprzyjemnego ochroniarza, nawet pomimo zajęcia pozycji raptem metr za drzwiami głównej sali. Zostalibyśmy potraktowani jak cywilizowani ludzie, a nie potencjalni szkodnicy, których się przepędza kijem. Nie bylibyśmy zmuszeni dopijać tego świństwa w pośpiechu, bez grama przyjemności. I pewnie nie zbojkotowalibyśmy baru już do końca tego wieczoru. Tak się jednak nie stało.

Kiedy ostatecznie znaleźliśmy się we właściwym miejscu, Michał Wiraszko intonował na tle gitarowych szmerów pamiętne wersy z „Galanterii” o biszkoptowym sercu i upieram się, że to właśnie był najbardziej liryczny moment tego wieczoru. Jest coś, co sprawia, że gdy frontman Much staje na scenie, to – używając sformułowań rodem z inscenizowanych randek na MTV – coś ISKRZY, JEST CHEMIA. Pamiętam ubiegłoroczne przesłuchanie zespołu podczas przeglądu MŁODE WILKI, również w Stodole, kiedy zaprezentowali się między dwoma totalnymi koszmarami w fatalnie nagłośnionej salce ku uciesze ośmiu (!) osób na widowni. Tamto zupełnie absurdalne popołudnie jawi mi się z perspektywy czasu nawet mitycznym. Jeśli Muchy – jak to już niektórzy prognozują – swoim debiutem „Terroromans” (premiera na dniach, 19 listopada) faktycznie wpiszą się do historii polskiego rocka, a sam coraz bardziej to podejrzewam, to będzie co opowiadać dzieciom.

Zastanawiam się też co by było, gdyby udało mi się zapomnieć o beznadziejnym debiucie zespołu The Boxer Rebellion sprzed dwóch lat. Czy wówczas nie odebrałbym ich jako ósmoligowej kapeli bez cienia własnego pomysłu na granie? Może nie rzucałoby mi się w uszy aż tak mocno jak mierne są ich piosenki. Wreszcie może nie pomyślałbym o takich grupach jak Muse, The Verve, Radiohead, The Cooper Temple Clause, Coldplay i Travis na przestrzeni dwóch utworów. Jednak szczerze w to wątpię, gdyż moje koncertowe towarzystwo, biała kartka w temacie, zareagowało na występ The Boxer Rebellion wprost identycznie. Odnoszę wrażenie, że wciąż jednak część polskiej publiczności cierpi na kompleks muzyków z Wielkiej Brytanii. „Magia” wyspiarskiego „indie” raz jeszcze podziałała – inaczej entuzjazmu dla tego setu nie wytłumaczę.

Myślę też sobie co by było, gdybym był fanem Editors. Gdyby nie drażniły mnie niezliczone kalki z innych zespołów i z samych siebie; gdyby nie awersja do kapel, które nie mają w repertuarze ani jednej piosenki, przy której można się uśmiechnąć; gdyby nie ideologiczna niechęć do kwintesencji anty-post-punku, jaki prezentuje ta grupa. Pewnie byłbym w ekstazie przez cały koncert. Editors bowiem to rzadki przykład formacji, która na żywo naprawdę dwukrotnie przebija osiągnięcia studyjne. Ze swoich w-porywach-przyzwoitych-z-reguły-słabych kawałków, nakręcany przez wiwatujący tłum Tom Smith i jego koledzy wycisnęli nie sto, a sto dwadzieścia procent. Przez pierwsze trzy-cztery numery i ja byłem kupiony. Znów: gdyby wachlarz zagrań Editors był szerszy, może uniknęliby nudy w środku setu. Myślę sobie ponadto, że legendy o scenicznej wybuchowości Smitha były nieco przesadzone. Owszem, w kategorii ekspresji wygrywa z Paulem Banksem w drugiej rundzie, ale kilka mesjanistycznych póz à la Bono, ewentualnie zmanierowane wyginanie się przy pianinie w stylu Chrisa Martina, przy dodatkowym braku bardziej zwerbalizowanego kontaktu z publiką, to nieco mniej niż ton, w jakim wokalistę Anglików reklamowano.

Z powodów wymienionych wyżej nadal nie przepadam za Editors, z powodów wymienionych jeszcze wyżej – jeszcze bardziej nie przepadam za Stodołą (plus zapach). Niemniej jednak to był niezły koncert w – co warto podkreślić – bardzo dobrze tego wieczoru nagłośnionym klubie. A co by było gdyby... A, nie dokończę.

Kuba Ambrożewski (12 listopada 2007)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także