Editors, Howling Bells
Hamburg, Klub Molotow - 12 listopada 2005
Jeśli Interpol ma być nowym Joy Division, to Editors są ni mniej, ni więcej, tylko nowym Warsaw. Ta sama nastoletnia energia, ta sama punkowa desperacja, ten sam ukryty w mocnych dźwiękach smutek. Błyskawiczne pięcie się tej grupy na szczyty popularności sceny niezależnej nie może dziać się przypadkiem. Ledwie pół roku temu ich single zaczęły się przebijać do nieco szerszej publiczności, ledwie trzy miesiące temu ukazała się ich płyta, a dziś już grają sporą trasę po Europie, w ramach której większość koncertów jest wyprzedana do ostatniego miejsca, do ostatniego skrawka śliskiej podłogi, do ostatniego łyku gorącego powietrza.
Nie inaczej było w Hamburgu, gdzie zasłużony, choć ciasny klub Molotow pękał w szwach i pocił się coraz bardziej z powodu wszechogarniającej gorączki, mimo chłodu na dworze. Zanim na scenę wyszło czterech muzyków z grupy Editors, zawładnął nią na kilkanaście minut zespół Howling Bells. Grupa zaprezentowała bardzo nierówny materiał – od ciągnących się leniwie i bardzo ładnie kawałków solidnego shoegazingowego rocka, po zupełnie niepotrzebne i nieporadne walczyki zagrane na gitarach. Dużo punktów zespół zbierał za świetny głos wokalistki, ale do rewelacji tej grupie było bardzo daleko.
Rewelacja nastąpiła kilka minut później, kiedy na scenie zainstalowało się czterech muzyków z zespołu Editors. Skromnych, ubranych zupełnie zwyczajnie, niemal niedbale, odzywających się do publiczności rzadko i bardzo szybko, tak jakby chcieli jak najszybciej skończyć mówić, to co mówili. Zaczęli dokładnie jak na płycie – od znakomitego utworu „Lights”, a potem jak dojrzałe jabłka z kosza, posypały się przeboje. Jeden za drugim, prawie bez przerwy, bez szansy na chwilę oddechu i zastanowienie się, co będzie dalej. „Munich”, „Bullets” i wreszcie zagrany całkiem na koniec utwór „Fingers In The Factories” – który na płycie zdaje się być niepozorny, lekko przekrzywiony i koślawy, podparty o inne kawałki. Tu urósł do rozmiarów prawdziwego hitu, ostatniej tego wieczoru okazji, by wykrzyczeć swe frustracje, by zapomnieć się choć na kilka chwil we wściekłym tańcu pod sceną.
Bo Editors na koncercie stawiają na energię, emocje i dziką dynamikę. To zupełnie nie ten sam zespół, który na płycie potrafi przez ponad pięć minut snuć ponure wizje na tle delikatnego, niemal ledwie słyszalnego akompaniamentu, który potrafi pięknie smucić, każdym kolejnym dźwiękiem zbliżając się coraz bardziej do ściany, o którą można się już tylko oprzeć gołymi dłońmi i próbować wbić w nią paznokcie ze ślepej bezsilności. Ale na koncercie nie było choćby najdelikatniejszego śladu po takim graniu. Utwory takie jak „Camera” były absolutnie zabronione, surowo zakazane, a bezwzględny, choć przecież niepisany dekret nakazywał bawić się tego wieczoru z całych sił, choćby nawet i do krwi. I Anglicy realizowali na scenie to zadanie bez litości dla siebie i widzów. Obaj gitarzyści rzucali się na siebie, miotali się po całej scenie, podrzucali swoje instrumenty w górę. Ten z nich, który pełni w zespole jednocześnie rolę wokalisty, zdawał się podbiegać do mikrofonu tylko dlatego, że musiał. Gdyby nie to, oddałby się chyba bez reszty oczyszczającemu, wściekłemu tańcowi.
Editors często określa się jako brytyjską odpowiedź na nowojorski zespół Interpol. O ile można doszukiwać się jakichś podobieństw na studyjnych płytach, na koncercie te dwa zespoły są jak ogień i woda. Błyskawiczna kariera tej grupy to nie żaden przypadek. Jej koncertowa propozycja to talent i szaleństwo zmieszane w odpowiednich proporcjach.