The Go-Betweens

16 Lovers Lane

Okładka The Go-Betweens - 16 Lovers Lane

[Beggars Banquet; sierpień 1988]

Australijski punk zakwitł wraz z rokiem 1977 bujnie i dorodnie. Dziś mało kto o tym wie, ale wydane wówczas debiutanckie albumy The Saints i Radio Birdman mogły bez kompleksów konkurować pod względem wykonawczym i kompozycyjnym z brytyjską czołówką. Nic dziwnego, że również i po drugiej stronie globu przeżywano wysyp młodych, mniejszych lub większych talentów. To działo się w początkach 1978 roku, kiedy także i dwóch studentów uniwersytetu Queensland w Brisbane postanowiło dołączyć do rodzącej się w mieście sceny nowofalowej. 21-letni Robert Forster wcześniej stał na czele młodzieżowego zespoliku, który odgrywał covery The Beatles, The Who i Buddy Holly’ego (no Led Zeppelin, no hippie stuff). Spotkanie Granta McLennana było spełnieniem jego marzeń o przyjacielu, z którym będzie mógł pisać piosenki i który podzieli jego wizję muzyki. Patrząc na dzieje zespołu, dopełnianie się tych dwóch zupełnie różnych charakterów i „beatlesowski” podział ich ról to chyba jeden z głównych czynników decydujących o wyjątkowości The Go-Betweens. Z jednej strony Forster – wyglądem i zachowaniem sprawiający wrażenie ekscentrycznego arystokraty okresu międzywojnia, miłośnik artystycznego punku: wczesnych Talking Heads, Patti Smith, The Pop Group, Television, a w wolnych chwilach autor rubryk „Guide to Haircare”. Z drugiej McLennan – zanurzony w folk-rocku lat sześćdziesiątych, tonujący manieryczność Roberta swoją „zwyczajnością” i lirycznością. A że komponowane piosenki wychodziły prosto z serca, były niezwykle wiernym odbiciem ich osobowości. I tak twórczość Forstera postrzega się jako bardziej mroczną, poetycką i zaangażowaną (do tej pory trudno rozsądzić czy Robert śpiewa czy uprawia jakąś jedyną w swoim rodzaju melorecytację). Piosenki McLennana z reguły posiadały większy potencjał popowy, ich struktura była bardziej regularna, ich ładunek emocjonalny lżejszy, a treść – znacznie częściej autobiograficzna.

Pierwszy okres działalności można zamknąć w dwóch latach, podsumowuje go wydany kilka lat temu „78 til 79 – The Lost Album”, ale fakt ten odnotuję tylko dla czystej formalności. Poza debiutanckim singlem „Karen” i może jeszcze jedną czy dwiema kompozycjami jest to pozycja tylko dla najgłębiej wtajemniczonych w kult zespołu. W 1980 roku, już z perkusistką Lindy Morrison (starszą od duetu o kilka lat miłośniczką Gary’ego Chestera i Maxa Roacha), zespół odbywa swoją pierwszą podróż do Wielkiej Brytanii, konkretnie do Szkocji. Wybiera na to doskonały moment, wtedy bowiem jak nigdy wcześniej rozkwita tamtejsza scena niezależna. Go-Betweens bratają się z muzykami Orange Juice, wydają też singla „I Need Two Heads”. Po kilku miesiącach wracają jednak do Australii i to tam rejestrują swój debiut. Spowinowacony stylistycznie z anonimowymi dziś grupami w rodzaju Josef K, nieco post-velvetowski „Send Me A Lullaby” ukazuje się w pierwszej połowie 1982 roku. Choć słyszałem, że można się do tego albumu przekonać, wciąż odnoszę wrażenie, że to ostatnia rzecz w regularnej dyskografii zespołu, po którą należy sięgnąć.

Nadchodzi jednak 1983. Go-Bees są już na dobre w stolicy Anglii i trafiają pod skrzydła najmodniejszej wytwórni na Wyspach – Rough Trade (paradoksalnie, bo prowincjonalny image zespołu był eksponowany przy każdej okazji). Rok witają pierwszym ważnym albumem w karierze. „Before Hollywood” zdefiniował styl zespołu i otworzył worek klasycznych kompozycji duetu autorskiego. Uczciwie należy przyznać, że większości z nich dostarcza tu McLennan. Choć Forster nie proponuje utworów słabych, to jednak najlepsze dokonania miał jeszcze przed sobą. „By Chance”, „Ask” czy tytułowy to charakterystyczne dla niego piosenki: nieco verlaine’owskie, pełne napięcia, o rwanym, nieregularnym podziale rytmicznym, obfitujące często w jedne z najdziwniejszych progresji akordowych jakie znam. Natomiast przy propozycjach Granta te kawałki bledną. Mamy tu przełomowy, najwyżej ceniony utwór w historii Go-Betweens: skomponowane na starej gitarze Nicka Cave’a (Cave: „nigdy nic na niej nie napisałem”; McLennan: „bo ukradłem ci jej jedyną melodię”), retrospektywne, niepozbawione nuty autobiograficznej „Cattle And Cane”, gdzie McLennan ociera się o melancholijne mistrzostwo świata, a figura perkusyjna już na zawsze pozostanie tajemnicą Morrison. Oprócz tego – dedykowane zmarłemu ojcu Granta, ciche „Dusty In Here” i finałowe, poświęcone anonimowemu muzykowi „That Way”. Surowe w brzmieniu „Before Hollywood” finalizuje w fantastyczny sposób erę zespołu jako tria, wpisując się jako pierwsze do katalogu klasycznych albumów grupy.

Wydany nieco ponad rok później następca, nagrany już przy większym budżecie we francuskim studio „Spring Hill Fair”, przynosił ze sobą znaczące zmiany. Do składu dołączył Robert Vickers, zostając etatowym basistą, dzięki czemu McLennan mógł chwycić za drugą gitarę. Efektem stała się płyta bardziej zróżnicowana brzmieniowo, zarazem jednak nie tak spójna jak „Before Hollywood”. Często spychana przez fanów na drugi plan, „Spring Hill Fair” zawiera kilka ewidentnych go-betweensowych klasyków, za które znów w większości odpowiedzialny jest Grant. Wnosi tu przepięknego openera, noworomantyczne „Bachelor Kisses”. Dorzuca roztańczone, nad wyraz zaczepne, ale zasmucone „Slow Slow Music”, okraszone dodatkowo funkującym basem Vickersa. Z drugiej strony, za jego sprawą zespół nagrywa najdziwniejszy utwór w karierze – trudną, ociężałą, psychodeliczną opowieść „River Of Money”. Robert zaś dopieszcza swój styl i w końcu wypracowuje kilka genialnych numerów. Porusza już w osobistych „Part Company” czy „Draining The Pool For You”, ale zwala z nóg dopiero w closerze „Man O’Sand To Girl O’Sea”, który mało, że zawiera jedną z jego najgenialniejszych linijek (feel so sure of our love, I write a song about us breaking up), to kumuluje w najdłuższym w historii grupy solo gitarowym (minuta i dwadzieścia sekund) i finałowym refrenie takie emocje, że...

Na kolejne dzieło Australijczyków rezydujących w stolicy Anglii przyszło fanom czekać dwa lata. Efektem była płyta, która wprawiła krytykę w stan euforii. „Liberty Belle And The Black Diamond Express” jest przez wielu uważana za szczytowe osiągnięcie zespołu. Nie podzielam tej opinii, jednak bez dwóch zdań jest to kolejna wyjątkowa kolekcja zabarwionych folk-rockiem piosenek. Trudno nie dostrzec kilku absolutnych killerów i wyśmienitej, nawet jak na nich, formy tekściarskiej. Otwierający „Spring Rain” to wymarzony do jazdy samochodem w słoneczne popołudnie countrowiec obdarzony adekwatnie luzackim tekstem. Pływający w cudownych smyczkach walc „The Wrong Road” przekonuje o poetyckiej naturze McLennana (). Porywający miłosny hymn „In The Core Of A Flame” plasuje się w ścisłej czołówce tekstów Go-Betweens (). Nie zapominam o cudownym popie w unoszącym „Head Full Of Steam”, ani o zamykającej całość lirycznej prośbie o wybaczenie „Apology Accepted”. Nie zapominam, bo nie da się. Tradycyjnie, również i ten album coś kończył i coś rozpoczynał w karierze Go-Betweens. Przebywając na krótko w Australii zespół przypadkiem natrafił na grupę muzyków wykonujących cover ich piosenki. Podejmujący już na „Liberty Belle” udane próby gościnnego wprowadzania sekcji smyczkowej, zachwyceni osobą młodziutkiej skrzypaczki nie czekali długo, żeby zaproponować jej stałe miejsce w zespole.

Amanda Brown (jak się szybko okazało – multiinstrumentalistka) zadebiutowała na albumie „Tallulah” wydanym w 1987 roku i bardzo niesłusznie pomijanym na liście najwspanialszych dokonań Go-Betweens. Nawet jeśli rozumiem rozczarowanie hardkorowych fanów podirytowanych podjętymi próbami wdarcia się na listy przebojów (spaprany plastikową produkcją, a doskonały w wersjach z uwypuklonymi smykami opener „Right Here”, boleśnie przeprodukowany „Cut It Out”), to pozostałe utwory są w większości majstersztykami. By wymienić tylko najwspanialszą perłę wśród kompozycji Roberta, mroczne i dramatyczne „The House That Jack Kerouac Built” (ideał wśród potencjalnych coverów Interpolu), brzmiące naturalnie, a zarazem przebojowe jak sto diabłów „I Just Get Caught Out” albo „You Tell Me”. „Tallulah” zawiera też dwa najbardziej hymniczne utwory Go-Bees. Oba napisał Grant. „Bye Bye Pride” z cudowną partią Amandy na oboju i chórkami jest ucieleśnieniem słówka „uplifting”. Zwyczajowo kończą też album utworem wybitnym. Polecam sprawdzenie „Hope Then Strife”. Należy poczuć te wokalizy w tle refrenu, finezyjne partie gitary flamenco, fantastyczne skrzypce Amandy. Chciałoby się zakrzyknąć: ileż ta dziewczyna tu wnosi! Wkład Brown jest na tyle znaczący, że „Tallulah” to w momencie ukazania się szczytowe osiągnięcie zespołu.

„Wyobraziłem sobie miejsce, aleję z budynkami, na nich numery, a pod szesnastką mieszkały piosenki” – tak opowiadał Robert Forster o tytule „16 Lovers Lane”. Co nowego przyniosła ta płyta? Z pewnością jako pierwsza w dyskografii nie posiadała słynnego, podwójnego „L” w nazwie – notabene, pojawiającego się tam zupełnie przypadkiem, ale i tak będącego dla dziennikarzy wystarczająco dobrym tematem. Nowy był również basista – dobry znajomy Lindy z dawnych czasów, John Willsteed. Muzycznie usytuować The Go-Betweens na stylistycznej mapie było łatwiej, niż kiedykolwiek wcześniej. Co nie znaczy, że prosto. Ale mamy tu „Quiet Heart”, któremu blisko do U2. „Was There Anything I Could Do?” otwiera się jak „Some Girls Are Bigger Than Others” The Smiths. „You Can’t Say No Forever” jest znów w duchu manchesterskiej czwórki. Prowadzone akustykiem ballady „Love Is A Sign” czy finałowy „Dive For Your Memory” zdradzają wpływ Dylana. „Streets Of Your Town” zaraża optymizmem niczym popowe dokonania Echo & The Bunnymen. Kilkanaście lat później doczeka się coveru w wykonaniu zespołu Ivy, a akordy wysampluje w zupełnie złodziejski sposób dwóch Włochów, znanych jako Milky (parkietowy szlagier „Just The Way You Are”).

„16 Lovers Lane” to album, z którym fan The Go-Betweens może mieć wielki problem. Przecież tak wspaniały, tak osobisty i bliski, a jednak najmniej reprezentatywny dla dorobku z tych, którym poświęciłem po akapicie. Elementów najbardziej charakterystycznych dla The Go-Betweens jest na „16 Lovers Lane” stosunkowo mało. Nie zostaje wiele z post-punkowych ciągot do burzenia schematu, większość utworów płynie w wolnym tempie, produkcja jest wypolerowana jak tylko być może, a Lindy, nieznosząca grania zwykłego 4/4, jeszcze chętniej niż na „Tallulah” sięga po automat perkusyjny (na pewno w „Quiet Heart” i „You Can’t Say No Forever”). Co więc decyduje o niepowtarzalności tych piosenek? Spójność? To, że razem stanowią coś więcej, niż tylko sumę kolejnych dziesięciu kompozycji sprawdzonych w bojach, niezawodnych muzyków? Czy może ta magia bierze się z poczucia „pożegnalności” tego albumu? Na te pytania z pewnością długo jeszcze będę szukał odpowiedzi.

Wszystkie utwory wiążą tu charakterystyczne, dźwięczne dialogi akustyków i naprzemienne udziały smyczków i oboju. Znów są więc powody do zachwytu Amandą. Czymże byłby „Was There Anything I Could Do?” bez dramatycznego, porywającego solo skrzypiec? Czy „Streets Of Your Town” wydawałoby się równie uśmiechnięte bez jej shine budującego pogodny mostek między kolejnymi wersami zwrotki? Historia zakończonego w 1989 roku związku McLennana i Brown każe też postawić pytanie o to, czy w ogóle bez niej te kompozycje powołanoby kiedykolwiek do życia. Grant prezentuje tu bowiem kilka lovesongów z najwyższej półki: spowinowacone z „With Or Without You”, spokojne, delikatne „Quiet Heart” czy uroczą, akustyczną miniaturkę „Devil’s Eye”. Przede wszystkim jednak otwiera album najpiękniejszym utworem w dorobku grupy. O „Love Goes On!” mówić można godzinami nie ocierając się nawet minimalnie o istotę sprawy. Wystarczy jednak kilka sekund, ażeby pojawiła się fantastyczna, otwierająca kompozycję niepowtarzalna kombinacja akordów (dziewięć różnych chwytów z rzędu!) i wiadomo, że to jedna z tych cudownie rozmarzonych, ściskających ballad. I know a thing about lovers, przekonuje McLennan. I przyjmiemy za pewnik, gdy stwierdzi: lovers want the moon.

O tak, teksty z „16 Lovers Lane” to coś, co czyta się z poczuciem odnajdywania bliskich nam historii, a ich zakończenia znają nierzadko wskazówki, których poszukujemy. To zbiór pięknych liryków autorstwa dwóch dojrzałych, małomiasteczkowych, romantycznych poetów. Czasem przekazujących życiowe mądrości (doesn’t matter how far you come, you’ve always got further to go - „Quiet Heart”; if you spend your life looking behind you, you don’t see what’s up front - „Was There Anything I Could Do?”). Niekiedy bez zażenowania snujących prywatne rozważania w całkiem trywialnym wymiarze (I wish you had a big house and that your work would start to sell - „Love Is A Sign”). Często objawiających swój poetycki kunszt (they once chopped my heart the way you chop a tree - „Clouds”), a nawet powracających w rodzinne strony („Streets Of Your Town” jest poświęcony Brisbane). Teksty z „16 Lovers Lane” nie nawiązują do legend o rycerzach, nie są też manifestem straconego pokolenia. They just „dive for our memory”. Są piękne, na swoich własnych prawach.

Dzięki „16 Lovers Lane” The Go-Betweens otarli się o to wszystko, czego nie dane im było zaznać przez całą dekadę. Wyruszyli w światową trasę z pukającymi do bram mega-popularności R.E.M., „Streets Of Your Town” stało się jednym z ulubionych singli BBC, krytycy jak zwykle zapiali z zachwytu – wśród nich od lat wielcy kibice zespołu, John Peel i Robert Christgau. Nic z tego tak naprawdę nie wyszło. Album był ostatnim tchnieniem The Go-Betweens w pierwszym, najlepszym etapie działalności i przesądził o przypięciu im etykietki numeru jeden wśród kultowych zespołów, które nigdy nie zaznały smaku komercyjnego powodzenia. Napięcia pośród muzyków i frustracja spowodowana ponownym pominięciem grupy doprowadziła do jej rozpadu w końcu 1989 roku, pomimo rozpoczęcia prac nad następcą „16 Lovers Lane” (wśród fanów krąży zapis tzw. „Botany Sessions” z 27 nowymi utworami). „Szliśmy łeb w łeb z Madonną. Przez minutę.” – stwierdził McLennan. Lindy Morrison była bardziej dosłowna: „Jedynymi ludźmi, którzy nas polubili była grupka onanistycznych krytyków i paru studentów”.

Seria solowych wydawnictw obu liderów The Go-Betweens okazała się jednak jeszcze mniej dochodowym przedsięwzięciem – niewątpliwie dobre albumy, jak np. „Fireboy” McLennana, często lądowały w wyprzedażowych koszach. Przyspieszyło to decyzję o reaktywacji. Choć nie w oryginalnym składzie, to słuszną – już pierwszy po powrocie „The Friends Of Rachel Worth” (2000) sprzedał się ponoć w większej ilości, aniżeli wszystkie wydawnictwa Roberta i Granta z lat dziewięćdziesiątych łącznie i był udanym, choć dużo mniej ekscytującym zbiorem piosenek niż płyty wspomniane w powyższych akapitach. The Go-Betweens funkcjonują do dziś bardzo sprawnie, choć wciąż na uboczu, ale ich kult jest podtrzymywany przez kolejne albumy, fanów, którzy zestarzeli się równie dostojnie jak zespół i kilka niezłych grup, które przyznało się do fascynacji nimi (jak np. Stuart Murdoch z Belle & Sebastian).

Ktoś kiedyś napisał, że The Go-Betweens są zbyt wartościowi i dorośli na pop, ale i zupełnie oczyszczeni z przemocy i ekshibicjonizmu rocka. Bóg jeden wie do jakiej szufladki oni w ogóle należą i czy ktoś inny miałby do niej wstęp. Pewne jest za to to, co napisał ktoś inny – potrafią poruszać słuchacza nawet wtedy, kiedy ten zupełnie nie wie dlaczego tak się dzieje. Jeśli Wam będzie zależeć na nich tak samo, jak im na tym, co robili, mogą być przygodą na całe życie.

„Loving The Go-Betweens can start right here. It’s never too late”.

(The Sounds, 27 sierpnia 1988)

Kuba Ambrożewski (28 marca 2005)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także