Urbanizer #4: czerwiec-sierpień 2011

Zdjęcie Urbanizer #4: czerwiec-sierpień 2011

Urbanizer po kilku miesiącach nieobecności powraca, by podsumować wysyp letnich wydawnictw. Trudno jednak przemilczeć w rubryce tak silnie związanej z muzyczną kulturą brytyjskich chodników i klubów ostatnie zatrważające wydarzenia w Londynie. Odsyłam więc do przenikliwego tekstu Dana Hancoxa z „Guardiana”, w którym pisze on o lekceważonym od ponad dekady przez władze profetycznym i alarmującym głosie najsilniej związanych z wyspiarską ulicą gatunków grime’u i rapie: Rap responds to the riots: 'They have to take us seriously. (Marta Słomka)

Blawan - Getting Me Down (8/10)

Wydawnicze perypetie związane z nielegalnością użytego tu sampla z singla Brandy „I Wanna Be Down” z 1994 roku dostarczają kolejnych argumentów adwersarzom skostniałego przemysłu muzycznego. Koniec końców, po wielu miesiącach od nieoficjalnej premiery, ten znakomity numer Blawana szczęśliwie ukazał się na winylu w limitowanym nakładzie, który rozszedł się na pniu. Rzekłabym, że niesamowicie zazdroszczę rozpromienionym właścicielom tego krążka, ale w sumie to mam internet. Mniejsza o to , albowiem o muzykę ostatecznie tu się rozchodzi, a londyński producent dostarczył nam najbardziej szatańskich bębnów tego roku, które bez błogosławieństwa wytwórni żyły swoim własnym życiem w setach grywanych przez Bena UFO, Jamesa Blake’a, Joya Orbisona czy Pariah.

W przeciągu ostatnich miesięcy tylko jeden track skoncentrowany na perkusyjnej mantrze wywołał u mnie podobny dreszcz ekscytacji. „Down With You” Pearson Sound reprezentowało melancholijną i medytacyjną odsłonę bębniarskiej ekspresji, a „Getting Me Down” – stanowi imprezowy rewers tego numeru i jego żelaznej dyscypliny w wybijaniu uderzeń. Perkusja perkusją, a podkreślić przecież należy, że w porównaniu do wcześniejszych produkcji Blawan swojemu znakowi rozpoznawczemu i tak nałożył solidny kaganiec, zostawiając sporo miejsca zrazu zaraźliwej linii basu i przede wszystkim wokalowi pożyczonej Brandy. Skąpo dozowany gospel przyszłości na tle minimalistycznego podkładu pierwszej minuty zapowiada, że za chwilę wydarzy się coś nieprzewidywalnego i astronomicznie obezwładniającego. Radosny, potężny, uzależniający numer. Nfkd**hrf8754hy%$R^@H^. To nie ja, to moje układy samosterujące. (Marta Słomka)

Breton - RDI (Girl Unit remix) (8/10)

EP-ka Bretona, wydana w Hemlock (label, który ma na koncie wiele basowych singli, od Jamesa Blake'a po Untolda), nie zrobiła na mnie wrażenia. Ot, rozeksperymentowany pop, jakiego sporo i w obrębie którego naprawdę ciężko powiedzieć coś unikalnego. Jednak cicha nadzieja na EP-kę z remiksami nie okazała się płonna i od jakiegoś czasu można trzymać w dłoniach 10", na której standard wyznacza bas i Roland 808. Mimo że remiks Funkinevena trzyma poziom, to niespodzianki nie ma – Girl Unit powala swoim podejściem do "RDI". Ciekawostką jest już samo ułożenie klapów, które wyznaczają rytm charakterystyczny dla meksykańskiej muzyki klubowej zwanej guarachero. Pozostałe elementy kawałka udowadniają, że muzyka basowa obficie czerpiąca z crunku ma się doskonale, napędzana paliwem z 808. Cieszy też, że Girl Unit (w przeciwieństwie choćby do Kingdoma) po rewelacyjnym roku 2010 nie obniża poziomu i nie rozmienia się na drobne, wprost przeciwnie – na gruncie swojej formuły („rozregulowane” faktury) próbuje jeszcze dojrzalszych środków. Oszczędny aranż pozwala wychwycić detale, które remiksowi "RDI" przydają jeszcze groźniejszego wydźwięku. Z oryginalnego utworu zostały strzępy, rozrzucone po całej strukturze rytmicznej. Ciężko mi wyobrazić sobie lepszą destrukcję. (Paweł Klimczak)

Arkist - Little Red Firewerk (7/10)

Jest sobie taka mała oficyna Deca Rhythm, która od zeszłego roku wydała z siebie krótką serię bardzo ciekawych singli autorstwa postaci takich jak Bloodman, Headhunter (bardziej dubowe wcielenie Addison Groove), Orphan 101, no i Arkist właśnie. Ów koleżka zdecydowanie się nie obija. W ciągu ostatnich tygodni rzucił na rynek solową dwunastkę „Rendezvous”/”Fill Your Coffee” dla Apple Pips i nagrany do spółki z niejakim Kidkutem „One Year Later” w Hotflush. Nie jest kiepsko, ale największe wrażenie robi jednak dwójka nagrań dla wspomnianego na początku labelu - „Trapped In Tivoli” i „Little Red Firewerk”. Zwłaszcza ten drugi – jedenastominutowy, pędzący twardo do przodu, mroczny potwór, z prostym ale skutecznym motywem o kwaśnym odczynie. Tutaj macie skróconą zajawkę, ale poszukajcie sobie pełnej wersji, bo warto. Mocne siedem i trzy czwarte. (Paweł Gajda)

Bok Bok - Hyperpass (7/10)

Bezwstydny hype ekipy urbanizera na Night Slugs trwa w najlepsze. Tym razem padło na samego szefa tego małego londyńskiego przedsięwzięcia, który wreszcie opublikował nakładem wytwórni swój własny materiał – EP-kę „Southside”. Płyta to z jednej strony utrzymana jak najbardziej w klimacie dotychczasowych wydawnictw labelu, ale jednocześnie odlatująca trochę w rejony do tej pory mało zwiedzane przez kolegów Bok Boka. Otwierający „Charisma Theme” to śmiały skok w bok w kierunku acidu, a być może najbardziej dopracowany z całego zestawu „Silo Pass” ujawnia grime’we inspiracje. Podobnie zresztą jest z „Hyperpass”, który wyróżnia się pod względem potencjału do czynienia zła na parkiecie i to mimo ambientowych naleciałości w postaci odgłosów deszczu i prób budowania klimatu przy pomocy groźnych ogłoszeń wokalnych i mrocznych syntetycznych drone’ów w drugiej połowie. Czy to jeszcze klubowa straż przednia czy może pic na wodę i fotomontaż? Ja ciągle obstawiam to pierwsze. (Paweł Gajda)

Lone - All Those Weird Things (7/10)

Dobra passa Matta Cutlera trwa. Nie pojmuję tej łatwości i lekkości, z jaką chłopak generuje z siebie kolejne niby-rejwy z melodiami skaczącymi sobie pozornie bezładnie, niczym piłeczka odbijająca się od ściany do ściany. Tutaj dla smaku przyprawia wszystko zdrową porcją przesteru wpychającego się na scenę w końcówce. Trudno już wtedy stać lub siedzieć w spokoju. Trzeba skakać z wielkim „oh yeah!” na ustach. (Paweł Gajda)

Martyn - Masks (7/10)

Martijn Deykers jest w moim mniemaniu jednym z najoryginalniejszych i najbardziej rozpoznawalnych (w sensie brzmienia) twórców tanecznych dźwięków. No bo powiedzcie mi – co on właściwie nagrywa? Jakąś przedziwną hybrydę house'u i dubstepu, z naleciałościami UKG, ale też daleko i pokrętnie spokrewnioną z odlotami Flying Lotusa. „Masks” zapowiada nowy album, który ma się ukazać jesienią. Wprawdzie brzmi, jakby był żywcem wyjęty z „Great Lengths”, co słabo wróży nam w kategoriach postępu, ale ciężko też byłoby zdissować ten kawałek. Na debiucie na pewno nie robiłby wrażenia ułomka, a to przecież cholernie mocny longplay był. (Paweł Gajda)

Nguzunguzu - Timesup (7/10)

„Timesup”, EP-ka duetu Nguzunguzu, to debiut labelu Kingdoma – Fade to Mind. Co jeszcze ciekawsze, FtM to siostrzany, amerykański oddział Night Slugs, piewców awangardy wśród klubowych, basowych brzmień. Przyznać należy, że Nguzunguzu świetnie dostosowali się do charakteru muzyki wydawanej zarówno przez Kingdoma, jak i Night Slugs. Doceniałem ich niesztampowość i dość specyficzne podejście do faktur, ale zawsze wydawało mi się, że ich kompozycje są zbyt ciężkie, obarczone kombinatorstwem, które uniemożliwiało dotarcie do interesującego sedna. Na „Timesup” Nguzunguzu wyzbyli się także słabości do UK funky, stawiając na bardziej przystępną – choć wciąż charakterystyczną – formułę. Numer tytułowy to istny majstersztyk: gęsty Roland 808, uzależniające, repetytywne motywy i wreszcie groove, jakiego nie powstydziłby się Boddika. Także struktura kawałka – z epickim, iście kingdomowym przełamaniem – idzie ramię w ramię z jakością reszty. Gdy myślę o najlepszych basowych utworach w tym roku, to „Timesup” jest na pewno jednym z pierwszych, jakie przychodzą mi na myśl. Przeczuwam, że następne wydawnictwa Fade to Mind także zbliżą się do tego poziomu. (Paweł Klimczak)

Unknown - Sicko Cell (7/10)

Nie jestem w stanie podać konkretnego momentu, kiedy po raz pierwszy usłyszałam znamienne, otwierające numer słowa „I'm the information”, jednak dobrze przypominam sobie bezsenne noce spędzone na odtwarzaniu raz po raz fragmentu grudniowego miksu Onemana dla XLR8R. „Untitled - Sicko Cell” widniało na trackliście, co jedynie podsycało obsesję na punkcie tego utworu; nie tylko moją, ale również rzeszy koneserów muzyki tanecznopodobnej oraz kokainy z całego świata. Kolejne noce spędzone na wyszukiwaniu informacji, przecieków, przeczesywanie forów, wypisywanie tysiąca znaków zapytania na czacie podczas trwania „Boiler Roomu”, kiedy to właśnie Oneman czy James Blake namiętnie grywali ten singiel. I fakt, że utwór pojawiał się w co drugim miksie plejady brytyjskiej sceny dubstepowej, jedynie pogarszał sprawę. Oczywiście wymiar tego zafiksowania jest mocno przesadzony, chociaż ostatnie miesiące pokazały, jak wartość utworu (a później wynikająca z tego ekspresowa sprzedaż świeżo co wyprasowanych winyli) została zbudowana na hajpie wynikającym wszechobecności utworu i z frustracji wywołanej brakiem danych producenta odpowiedzialnego za zamieszanie. I tak, gdy zdawało się, że możesz już spokojnie odetchnąć i zapomnieć, zaglądasz do lodówki w poszukiwaniu popołudniowej przekąski, a tam znów "Cocaine powder". Too much.

Plotki mówią, że sam zainteresowany, Peter O'Grady, znany szerzej jako Joy Orbison lub po prostu Joy O, ukrył swoją tożsamość ze względów pragmatycznych. Struktura czy samo brzmienie utworu nieco odbiega bowiem od jego ambicji jako artysty-producenta i choć sam nie chciał być wiązany z tym numerem, to lubił go na tyle, by wypuścić w świat. Biedny, najwyraźniej nie zniósł presji, bo tajemnica ostatecznie się rozwiązała.

Oczywiście atmosfera wokół utworu nie jest jedynym wyróżniającym go czynnikiem, pozostaje nam też sam utwór, którego przecież nie słuchalibyśmy i nie puszczalibyśmy go w eter, gdyby nie był ani trochę dobry. To, co nas przyciąga, to nietypowa budowa i rozłożenie energii. Tempo raz rośnie, raz spada prowadzone przez sample wokalne, pozostawiając uczucie niedosytu i co bardziej niewprawionych tancerzy zbijając z tropu. Wyczuwalna nuta inspiracji chicagowskim jukiem, rozpowszechnionym dzięki uprzejmości Addison Groove, nadaje rozdygotany rytm. Pulsująca 808-ka łamana jest rwącym basem, a na drugim planie migoczą strzępki house’owych melodii. Te rwące dźwięki skupione są wokół hipnotycznych pętli wokalnych, które spajają cały kawałek. Prosty, efektowny utwór trwający zaledwie 5 minut i 20 sekund, którego fenomen wciąż zaskakuje. (Karolina Zajączkowska)

Hatti Vatti feat. Cian Finn - You (6/10)

Coś jest na rzeczy z tym Pomorzem. Nie tak dawno zachwycał Rhythm Baboon, mieszając dub-techno z najrozmaitszymi brytyjskimi wpływami, kroku dotrzymuje Hatti Vatti, gdański producent, który wciąż wierzy w dubstep. Gatunek, który z jednej strony osunął się w czeluście medytacyjnych, głębokich basów, z drugiej – zagarnięty został przez wobble ostre jak piła i równie jak piła niesłuchalne. Angaż dubstepu do mainstreamu zupełnie wytracił nowatorski impet, jaki jeszcze kilka lat temu kojarzyliśmy z tym gatunkiem. Dodajmy, że dubstep w swojej czystej postaci jest formułą tyleż skończoną, co na dłuższą metę nie pozwalającą na rozbudowane harce stylistyczne, co skłoniło bardziej kombinujących producentów do poszukiwań poza formułą. Konsekwencje słyszymy wszędzie (muzyka basowa rozrosła się niepomiernie, włączając w swoją orbitę wiele gatunków: od acid techno po house), podobnie jak dubstep w swojej skomercjalizowanej formie, mocno czerpiącej z trance’u.

Hatti Vatti to przypadek zaskakujący. Używając spranych, gatunkowych formuł, tworzy naprawdę intrygującą muzykę. Może tajemnica leży w warstwie wokalnej, która nadbudowana jest na znajomych szkieletach rytmicznych? Czy to w „Different Music”, czy w numerze „You”, w którym wokalne wsparcie zapewnił Cian Finn, Hatti Vatti potrafi wykreować prawdziwie miejską atmosferę. I choć to może banalne określenie, pasuje idealnie i jest tak naprawdę istotą dubstepu, który od początku sytuował się po stronie tzw. urban. „You”, tytułowy numer z ostatniej EP-ki Hatti Vatti (która ukazała się nakładem New Moon Rec.) nie ma problemu z kreowaniem atmosfery. A że służą temu zupełnie standardowe środki (rozbudowane perkusjonalia to podstawa)? Zaskakująco nie ma w tym nic złego. Spokojne wokalizy Ciana Finna idą w parze z oszczędnymi klawiszowymi ukłuciami, co tworzy dość hipnotyczną mieszankę. Po pierwszym odsłuchaniu gatunkowa standardowość odrobinę razi, ale przy każdym kolejnym zaczyna działać spójność utworu i żelazna konsekwencja w budowaniu klimatu. Nie jest to projekt najbardziej nowatorski, ale ma w sobie coś, co urzeka słuchacza. Podejrzewałbym pierwiastek ludzki, ale głowy nie dam. (Paweł Klimczak)

James Blake - Order / Pan (6/10)

Zadanie domowe dla didżejów. Kupcie sobie dwa egzemplarze tego winyla i puście stronę A i B jednocześnie. Albo zmiksujcie empetrójki w jakimś Abletonie czy czymś. O tak, lubię takie akcje. Zwłaszcza, że choć „Pan” sam w sobie robi niezłe wrażenie, to w połączeniu z „Order” robi się z tego naprawdę kawał tłustego, awangardowego grania, za które, mam nadzieję, wujek Untold przybił Blake'owi piątaka. Nie drapie to tak rozkosznie za uchem jak zeszłoroczne EP-ki, ale zdecydowanie poprawia nastrój tym, którzy krzywili się mniej lub bardziej, słuchając dzieła długogrającego sprzed pół roku. James, chłopaku, jakbyś mi machnął cały album w tym klimacie i na podobnym poziomie, to moglibyśmy porozmawiać o wąskim top pięć 2011. A tak – pozostaje mi ten miks, który sobie amatorsko skleiłem i otarta po kryjomu łza. Istnieją w końcu granice mojej miłości. (Paweł Gajda)

Kingdom feat. Naomi Allen - Take Me (6/10)

Może to moja stępiona intuicja i brak cierpliwości w eksploracji wydawnictw z ostatnich miesięcy, ale r&b jest jakieś nudne w tym roku, nieprawdaż? Dość powiedzieć, że najdłużej „z tej półki” zagościła w moich głośnikach EP-ka farbowanego pościelówkarza o pseudonimie The Weeknd, przez co o mały włos nie zaproszono mnie do dyskusji o hipsterach w „Pytaniu na śniadanie”. Na szczęście „nieznany numer” na wyświetlaczu telefonu wciąż mnie odrobinę przeraża. Nadciągnął jednak Kingdom i znów mogę się delektować tym, co najbardziej lubię – muzyką basową i tym okropnym, „seksistowskim” r&b.

O współpracy nowojorskiego producenta Kingdoma z Naomi Allen z Electrik Red mówiło się od pewnego czasu, zapewne zanim ów najbardziej zainteresowany sam wpadł na ten pomysł. Trudno mi wyobrazić sobie bardziej naturalną kooperację. Żeński zespół Electrik Red – najbardziej zaprzepaszczony komercyjny potencjał ostatnich lat, niespełnione nowe Destiny’s Child – znalazł swoją grupę docelową w czeluściach internetu i zagłębiach muzyki klubowej. Futurystyczne podkłady The-Dreama i jego współpracowników trafiły na podatny grunt – sentyment młodych producentów i klubowych amatorów do lat 90., czarnych hiciorów i pierwszych garage’owych produkcji wykorzystujących atrybuty zmysłowego kobiecego wokalu w duchu numerów jeden z Billboardu. Armia młokosów: począwszy od Deadboya, przez Kingdoma i Jacques’a Greena, skończywszy na Girl Unicie, samplowała wokalne frazy Ashanti, Beyonce, Ciary czy K. Michelle, wtłaczając je w ramy muzyki basowej i house’u oraz kładąc podwaliny pod przyszłość r&b. Po płycie „Anidea” Guido, który w dwóch wokalnych trackach zrezygnował z sampli i zaangażował „żywe” wokalistki snujące się po postdubstepowych podkładach, coraz klarowniej pojawiała się myśl – hej, ci ludzie powinni twarzą dzisiejszego r&b.

Wysoka rozdzielczość wrażliwości Kingdoma na ten gatunek muzyczny zwiastowała co najmniej solidną jakość singla. No i jest solidnie! Nowojorczyk z przymrużeniem oka parafrazuje Dreamowskie triki , którymi stał debiut Elektrik Red „How To Be A Lady: Vol. 1”. Tu i ówdzie podcina bicik, pilnuje z chorobliwą czujnością sterylności brzmienia i prowadzi Naomi Allen po podkładzie, dając się wyszaleć jej klasycznej uwodzicielskiej manierze, od której robi się gorąco chociaż raz tego lata. Zupełnie serio kieruje jednak te podrygi na trajektoria postdubstepu: perkusyjnego loopu, świdrującego syntezatora i niskich, nieco przytłumionych częstotliwości linii basu. Zabrakło tylko czegoś maksymalnie zażerającego w refrenie, ale tak czy inaczej nie ma żartów, te gatunki zostały dla siebie stworzone. (Marta Słomka)

Om Unit & Kromestar - Merkabah (6/10)

Kromestar to weteran dubstepu, jeszcze z czasów, gdy była ta muzyka przede wszystkim polem dla ciężkich basów i bębnów (jego „Kalawanji” to klasyk tamtego brzmienia). Om Unit to człowiek, którego podróż od zglitchowanych bitów (na kompilacji „Oscillations”) do klubowej hulanki (EP-ka „The Timps”) jest warta śledzenia. „Merkabah”, wspólny utwór obu producentów, to rzecz mniej szalona i bardziej zachowawcza, niż mogłoby wynikać z powyższych opisów. I świetnie, bo utwór choć płynie monotonnie, ma w sobie uzależniający potencjał – co zapewne jest zasługą syntezatorów, z czasem przełamywanych petardą z klapów. Choć dubstep w swojej najcięższej odmianie leży i gnije, to utwory zbudowane na jego gruzach, odciążone syntezatorami i Rolandem 808, wciąż mogą zachwycać. Drugi numer z singla, „Solar Cycle”, mocniej osadzony w dubstepie (tym bardziej purpurowym), jest dużo mniej ciekawy, co tylko udowadnia, że kierunek obrany przez obu panów na „Merkabah” jest jak najbardziej słuszny. (Paweł Klimczak)

Skream - Future Funkizm (6/10)

Ollie lekko mnie zażył, bo nie spodziewałem się po nim już kompletnie niczego. Po miewającym skromne przebłyski, ale w gruncie rzeczy przeciętnym albumie solo i jeszcze bardziej średnim długograju tria Magnetic Man, myślałem, że chłopak będzie powoli tracił kontakt z rzeczywistością muzyczną. I trochę tak jest, choć na szczęście nie do końca. Nowy singiel przynosi dwa dość różne nagrania. Sześciominutowy „Exothermic Reaction” jest wprawdzie typowym dubstepiorem, srogim w nastroju i brzmieniu, z obowiązkowym wobblem, ale już strona B... To ciekawe, że najlepszy kumpel Skreama, Benga, wydał niedawno dwunastkę w labelu Jokera (Kapsize), natomiast sam Oliver serwuje nam swoją własną wersję purple. Niby znów dostajemy agresywny bas i tłuczące niemiłosiernie bębny, ale już w warstwie melodycznej mamy całkiem przyjemny i sprawny podryg, jakiego Joker dawno już nam nie dał. (Paweł Gajda)

The Phantom - Arctic (6/10)

„Arctic” jest świetne wyprodukowane. Wszystko wyraźnie słychać (plus za snapshot). Jak zawsze obecne syntetyki oraz dubstepowe bassy. Z drugiej strony mamy prędkość 133 BPM i 2-stepowy pattern – powinno być ultra dynamicznie, a jest różnie. Niby gęsty refren, ale jest to za bardzo dźwiękowo połamane. Tych kilka śladów wokalu próbuje nakręcać euforyczność, wciąż nie czuję się przekonany. Brak tej szaleńczej jazdy z poprzednich bangerów Phantoma. Jeżeli miałbym coś zagrać z zestawu trzech kawałków, jakie znajdują się w paczce promo, zdecydowanie jednak rałbym swobodnie kroczącą wersję „devil mix” z melodyjnym wobblem. Może to zabrzmi dziwnie, ale „vocal mix” wolałbym usłyszeć w radio. (Krzysztof Kolanek)

Xxxy - You Gotta Do You (6/10)

Renesans electro w starym stylu trwa w najlepsze, wykraczając znacznie poza epigonów Instra: mental. Xxxy, znany z melodyjnych kawałków w rodzaju „Ordinary Things”, także przykłada rękę do tego odrodzenia, serwując minimalistyczny bit oparty na arpeggio o lekko acidowym zabarwieniu i nawiedzonych wokalach. Kombinacja Rolandów 808 (w podkładach rytmicznych) i 303 (w roli syntezatorów) jest w tym sezonie towarem najbardziej chodliwym, budując swoiście pojmowaną modę na retro. Nie jestem do końca przekonany, czy przypadkiem nie wolałem Xxxy'ego w numerach o bogatych w melodie fakturach, ale „You Gotta Do You” brzmi świetnie, płynąc do przodu z siłą, jakiej nie powstydziłby się uroczy niedźwiedź polarny z okładki singla. (Paweł Klimczak)

Paweł Gajda, Paweł Klimczak, Krzysztof Kolanek, Marta Słomka, Karolina Zajączkowska (15 sierpnia 2011)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: pklimczak nzlg
[28 sierpnia 2011]
A wieść gminna niesie, że Hackman na jesieni znowu w Polsce :)
Gość: marta s
[28 sierpnia 2011]
być może kilka słów o "close" pojawi się we wrześniowej edycji, zwłaszcza że mocno tutaj hackmanowi kibicujemy
Gość: teh1234
[28 sierpnia 2011]
Brakuje mi rewelacyjnego Close Hackmana, co nie zmienia faktu, że urbanizer to moja ulubiona rubryka na screenagers.

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także