Screenagers Jukebox #3: kwiecień 2009
Kuba Ambrożewski
Jeśli gdzieś, to właśnie tu, w tych czterech minutach muzyki udało się zawrzeć całą tęsknotę północnego człowieka za słońcem i ciepłem, a następnie sprawić, by urosła ona do rangi metafizyki. Na nic wiedza, że samplował to Willner na „From Here We Go Sublime”; że twoja ostatnia ulubiona grupa ze Szwecji uważa ten singiel za kultowy; że sposób, w jaki zazębiają się tu ścieżki poszczególnych instrumentów: organiczna, stanowiąca pierwszorzędny hook na swoich własnych prawach linia basu, romantyczne szmery gitary akustycznej i chłodne, nowofalowe pasaże klawiszy... Zrozumcie, że zapętlam ten kawałek od miesięcy, a dopiero teraz zdobyłem się, by jakkolwiek opisać to, co słyszę. Kuba Radkowski mówi, że dla niego to najsmutniejsza muzyka na świecie, a ja myślę, że gdyby indie-pop bywał tak uduchowiony częściej niż raz w dekadzie, do dziś nie wiedziałbym, kim do cholery jest Juvelen.
The Embassy – Some Indulgence
Łukasz Błaszczyk
W pierwszej chwili chciałem pisać o „Easter” Marillion, ale właściwie już po świętach, więc kiedy indziej. Jednak wciąż będzie wspominkowo i podstawówkowo, tym razem za sprawą Piotra Kaczkowskiego. Jakieś jedenaście lat temu, parę dni przed wyjazdem na wakacje do Siewierza postanowiłem zaopatrzyć się w muzykę, więc na swoim boomboksie przegrywałem co się dało na kasety, a przy okazji audycji Kaczkowskiego – bo w domu słuchało się Trójki – nagrałem kawałek radia. I potem, gdy było za gorąco, albo nie chcieliśmy już z moim bratem grać w Monopol na kocyku w lesie, szliśmy do naszego pokoju na piętrze w drewnianym bungalowie i słuchaliśmy na nieustającym repeacie kasety Kaczkowskiego. Przede wszystkim fascynujących nowości na pierwszej stronie w stylu Monster Magnet czy fragmentów „Mezzanine”, bo nagle pokojarzyłem, że „Angel” leci w reklamie z Del Piero, chociaż jeszcze nie łączyłem Cocteau Twins z „Teardrop”. Natomiast druga strona, to była „gratka dla dziadka" czy coś takiego i tam leciał Peter Gabriel, ale jego już znałem i właśnie „Say Goodbye”, które wtedy jakoś średnio mi podeszło. Dopiero jakiś czas temu, w okresie bezgranicznej podjarki na „Mallory” Tigercity, na wysokości we can take a ride uptown nagle mnie olśniło i przypomniałem sobie we can take a ride across town i to były właśnie te moje skromne siewierskie magdalenki.
Wishbone Ash - Say Goodbye
Maciej Lisiecki
I always thought a punk was someone who took it up the ass wyznał kiedyś jeden z naczelnych beatników William Burroughs. Legs „Resident Punk” McNeil w swojej spektakularnej książce „Please Kill Me: The Uncensored Oral History Of Punk” wyjaśniał: Słowo „punk” zdawało się sumować wezęł łączący wszystko co lubiłem – pijaństwo, brzydotę, bystrość umysłu ale nie pretensjonalność, absurd, zabawę, ironiczność i rzeczy, które odwoływały się do *ciemniejszej strony*. Tam też również przywoływał wypowiedź innego ojca, tym razem estetycznej strony opisywanego gatunku, Malcolma McLarena – Richard Hell był niesamowity. Taki zdekonstruowany, rozerwany na strzępy, wyglądający jakby się właśnie wyczołgał z rury kanalizacyjnej, pokryty jakimś osadem, jakby nie spał, nie mył się od lat, jakby nikomu na nim naprawdę nie zależało. Wyglądał, jakby nie obchodzilo go kim do kurwy nędzy jesteś! Richard Hell był dla mnie zdecydowaną, stuprocentową inspiracją – pamietam nawet jak powiedziałem chłopakom z Sex Pistols, żeby nagrali piosenkę w stylu „Blank Generation”, żeby nagrali własną wersję tego cholernego utworu. Ich wersją było „Pretty Vacant”. Dobitnie podsumował to sam bohater zamieszania, Richard Hell – I stole shit too. Wprawdzie sporny kawałek zaczyna się jak „Whisky” Dżemu, niebezpiecznie przypomina „Pasażera” Iggy'ego Popa i jest nazbyt rockistowki jak na ówczesne punkowe standardy, ale na przestrzenie niecałych trzech minut Hell – dokonując zarazem piekielnie trafnej pokoleniowej autoanalizy – zasadza w umyśle słuchacza ziarno romantycznej bezkompromisowości, która z perspektywy ponad trzech dekad wydaje się główną cnotą punkowej rewolty.
Richard Hell & The Voidoids – Blank Generation
Paweł Sajewicz
Urodziłem trzy koncepcje napisania tej notki. Pierwsza ogarniała wielkanocne konotacje klipu, kontrkulturowy kontekst musicalu, z którego pochodzi – sportretowanie Jezusa, jako hipisowskiego guru otoczonego grupą zaślepionych wyznawców (a trzeba dodać, że concept album i widowisko A. L. Webbera było krytyką raczej dzieci kwiatów, niż pierwszych chrześcijan) – wreszcie ogarniała rys sentymentalny, tj. młodzieńcze zauroczenie „Jesus Christ Superstar” (oczywiście, że pozazdrościłem Łukaszowi Błaszczykowi dominacji w tej kolumnie!). Po drugie, zawsze – nawet, gdy moja fascynacja JCS bezpowrotnie minęła – uważałem, że „King Herod’s Song” to jeden z utworów, które mogą z powodzeniem funkcjonować poza ramami spektaklu, a zdolność Webbera do PRODUKOWANIA chwytliwych, choć niewysublimowanych piosenek z zabawnymi, choć niewysublimowanymi tekstami (tutaj: dziełko Tima Rice’a), wciąż robi jakieś tam wrażenie. Po trzecie (w końcu), mógłbym zdradzić, że obskurna, filmowa wersja piosenki nie umywa się do mojej interpretacji, wytańczonej i wyśpiewanej ok. 6.00 rano, po 11-godzinnej imprezie i sporej ilości alkoholu, gdy za przebranie i rekwizyt służyły mi (zwykle wisząca na ścianie studenckiego mieszkania) szamańska skóra zwierzęcia, które za życia podobno było bobrem i rękawica przeciwżarowa w kształcie świnki.
A potem doznałem iluminacji i zrozumiałem, że łącząc koniunkturalizm koncepcji pierwszej z miałkością drugiej i autolansem trzeciej, stworzę notkę totalną i zdetronizuję Błaszczyka. BUAHAHAHAHA! Hm?
Jesus Christ Superstar – King Herod’s Song
Katarzyna Walas
Felix Kubin to zdeklarowany dadaista, uporczywie walczący z grawitacją, odkąd w dzieciństwie spadł z drzewa i połamał sobie kończyny. Polaków już nie zdziwi, że w wieku ośmiu lat od piosenek jakiejś niemieckiej Majki Jeżowskiej wolał słuchać Kraftwerka, a trzy lata później na swoim pierwszym Korgu dekonstruował najbardziej harcorowe kompozycje DAF. Następnie na warsztat wziął Stockhausena, Sun Ra oraz Throbbing Gristle i dorabiając sobie pseudo-ideologię (bo ideologie sprawiają, że życie jest bardziej ekscytujące) nurzał się w morzach absurdu tworzonego przez siebie sci-fi-popu. Wszystko zasadzało się na tym, że prawdzie bliższe są skomplikowane senne wizje, linie narkotyczne, szaleństwo i obłęd – spłaszczone do jednowymiarowej realistycznej opowieści nie mogą być ani piękne ani złożone. Do tego zdystansowany humor, masa zawoalowanego bądź wręcz przerysowanego erotyzmu i Kubin udowadnia, że z popem można robić najgorsze wariactwa, a przy tym twierdzić, że to wszystko przecież inspirowane „poważną” elektroniką. „Hotel Supernova”, choć jest jednym z mniej dziwacznych wybryków Niemca, mógłby zostać jego manifestem programowym. Kosmiczny robotopodobny podróżnik w kostiumie a la wczesny Prince, porno, pielęgniarki, bliźniaczki złączone piersiami, dzieci w lodówce, psychodeliczne melodyjki oraz rok 1969, czy to ze względu na lądowanie człowieka na Księżycu, pierwsze odcinki „Latającego Cyrku Monty Pythona” albo początki „Ulicy Sezamkowej”. Pewnie wszystko na raz.
Felix Kubin - Hotel Supernova
Komentarze
[16 maja 2009]
[21 kwietnia 2009]
[19 kwietnia 2009]
[18 kwietnia 2009]
[17 kwietnia 2009]
[15 kwietnia 2009]
[15 kwietnia 2009]