Screenagers Jukebox #2: marzec 2009
Kuba Ambrożewski
Hmmm, francuski pop lat osiemdziesiątych, niech pomyślę... Mylene Farmer? „Joe Le Taxi”? Etienne Daho? Prawidłową odpowiedzią okazuje się Indochine. Zespół braci Sirkis, klasyfikowany właściwie jako regularne new wave, to band cieszący się ogromną popularnością i estymą w ojczyźnie – ich albumy rozchodziły się w setkach tysięcy egzemplarzy, a sami Indochine są tamtejszą ikoną 80s, czymś na kształt trójkolorowego odpowiednika Depeche Mode (startowali od syntezatorów, stopniowo przesuwając się ku gitarom i poważniejszemu przekazowi, by w bieżącej dekadzie stopniowo wchodzić w rolę profesjonalnych dinozaurów-nudziarzy). Na ich drugim albumie, „Le Péril Jaune” z 1983 roku, znajdujemy standardowy synth-pop, naśladujacy modną wówczas falę z Wysp. Płyty nie wolno jednak zatrzymywać przed dziewiątym z jedenastu tracków. „Kao-Bang” odpłaca się za okazaną cierpliwość z nawiązką – ten skoczny, zawadiacki numer to coś, czego nie powstydziliby się producenci debiutu Papa Dance dwa lata później i co grupa Alphaville bezskutecznie spróbuje napisać na „Forever Young”. Francja – Niemcy 1:0. W Polsce przeoczeni, Indochine stali się sensacją chociażby w Skandynawii – „Kao-Bang” było równie wielkim hitem szwedzkich radiostacji, co paryskich dyskotek i zdaje się być bezpośrednią inspiracją The Tough Alliance. Utwór do nas sprowadzili dopiero chłopcy z Air France, czyniąc z niego highlight swojego setu. I gdyby nie ich dobra wola w rozwiązaniu mojej zagadki, pewnie do dziś głowiłbym się nad problemem i zakładał wątki „jaka to piosenka”. Thanks, Henrik.
Indochine – Kao-Bang
Kamil J. Bałuk
Progresywna czy popowa czy absolutnie szitowa, nie wiem co określa tę grupę dobrze, zresztą nie interesuje mnie za bardzo to, co znajduje się poza omawianą piosenką. Wydawało mi się, że już o niej zapomniałem, kiedy to przesłuchując zestaw przygotowany przez zwycięzców naszego zeszłorocznego rankingu, Gang Gang Dance w ramach RBM Academy Radio, pośród kompletnie poskręcanych bitów, muzyki świata, dubstepu i innych cudeniek nagle wyskoczył Alan Parsons Project. Ta piosenka ma wszystko - dres perkusisty, klawiszowca wyglądającego na Janusza Laskowskiego i zaginionego Bee Geesa na wokalu. Płacz, rozstanie i dziewczynę, która już nie może wrócić, bo zaginiony Bee Gees nie ma już więcej cierpliwości. Cudne i takie życiowe.
The Alan Parsons Project - Eye In The Sky
Łukasz Błaszczyk
Gdy już było po wszystkim i skończyło się dzieciństwo, a wraz z nim złe wspomnienia, za każdym razem, gdy słyszałem oryginalne „Mad World” przypominała mi się wczesna podstawówka, ulubieni nauczyciele i koledzy, worki na obuwie zmienne i przede wszystkim niezobowiązująca radość tamtych dni, już na zawsze związana z popkulturą lat osiemdziesiątych, którą wtedy, na początku lat dziewięćdziesiątych, przetrawialiśmy w Polsce. Zresztą w moich oczach samo „Mad World” też zawsze było takie radosne, niesione na dźwięku emulującym kilof z Lemingów (taka gra komputerowa była) i wesołych słonikach (dęciaki) w zwrotce. Punktem zwrotnym w postrzeganiu tej piosenki i w sumie własnych wyidealizowanych wspomnień był dla mnie „Donnie Darko”; film, który stanowi przepiękny hołd dla romantycznej otoczki późnodziecięcych lęków, osadzony w dodatku w bliskiej mi estetyce lat osiemdziesiątych, wraz ze wszystkimi odniesieniami kulturowymi. Przez cały czas trwania domowego seansu gryzłem tynk, ale ostatnia - wstrząsająca zresztą - sekwencja filmu, w której pojawia się nowa wersja „Mad World”, ustanowiła moją prywatną iluminację wszechczasów. Leżąc półżywy na podłodze, pierwszy raz w życiu wsłuchałem się w tekst, który przecież znałem na pamięć i który zamiast wesołej rymowanki o Lemingach i słonikach okazał się być zapisem moich zapomnianych strachów.
Gary Jules - Mad World
Dariusz Hanusiak
Znowu będzie banał, ale wybieranie najlepszego albumu Fugazi to istna katorga – w szeroko rozumianym gitarowym półświatku lat dziewięćdziesiątych/dwutysięcznych trudno znaleźć zespół, który w przeciągu całej dekady zachowywałby tak niesamowicie równy poziom nagrań; to jest coś na miarę największych klasyków z przełomu siódmej i ósmej dekady minionego stulecia. W moim przypadku ów wybór – chyba dość nietypowy – od dawna wahał się między „In On The Kill Taker” a ostatnim póki co dokonaniem grupy, „The Argument” z 2001 roku, przy czym ostatnio znacząco zapunktował ten drugi. Weźmy choćby doskonałe „Full Disclosure”. Jest to utwór Guy’a; zaczyna się od typowego dla grupy post-hardcore’owego nawalania i wydzierania się tego – przyznajmy to uczciwie, nawet jako zwolennicy waszyngtończyków – niezbyt utalentowanego wokalnie muzyka. Ale w refrenie mamy już pierwsze niepokojące oznaki – przepięknie nośna jak na taką stylistykę melodyjność refrenu, podparta rewelacyjnym „tłowym wokalem” w tle. Ale trzęsienie ziemi przychodzi na wysokości 2:28 – półszeptane wokale, rozmyte, ugładzone brzmienie gitar – to jeszcze leci Fugazi? Aż przypomina się rok 1999 i pierwszy szok po usłyszeniu „Tender” pewnej popularnej brytyjskiej grupy popowej (jakaś paralela? Rzecz jasna nie stylistyczna), a na koniec powrót do tradycyjnych, korzennych brzmień. Zaiste doskonałe – panowie, wróćcie wreszcie z tej przerwy i zarządźcie ponownie.
Fugazi - Full Disclosure
Artur Kiela
Plaża, zabawa ni to w rozbitków, ni to we wczasowiczów. Dwa cherubinki i ich ubiory skomponowane na konkretnym zbaku. MGMT? Migające, animowane krzyże i inne ciężkie do zdefiniowania znaczki, tańczące dziewczęta i... dwa cherubinki. Amazing Baby? Ale zaraz, jeden cherubinek waży ze sto dwadzieścia kilo. No tak, P.M. Dawn! Założę się, że P.M. to ten duży z aksamitnym głosem i szlachetnie prymitywnym flowem. Drugi tylko się kiwa... ale możemy się domyślać, że robi też chórki. A czy plamy klawiszy nie brzmią trochę jak te z openera „Pretend Not To Love”? Super dzwoniący mostek na wysokości 2:30 i naprawdę nie ma się z czego śmiać. Może trochę obciachowe, ale czy nie jest to jakieś magiczne ogniwo łączące, nie wiem, A Tribe Called Quest z wyżej wymienioną trójką? Wiele lat temu, w mądrej gazecie „Focus” czytałem o błędach ewolucji, jakichś jej ślepych zaułkach. Lubicie takie na przykład dziobaki? Obczajcie P.M. Dawn.
P.M. Dawn – Set Adrift On Memory Bliss
Mateusz Krawczyk
Nie wiem ki czort to sprawił, że album „Black Diamond” uszedł mej uwadze aż do teraz, bo niechybnie znalazłbyłby się on w czołówce zeszłorocznego podsumowania. Wychodząc jednak z założenia, że to wyłącznie moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina przykładnie się wybiczowałem (aż mi się pejczyk strzępił) i zadałem sobie pokutę w postaci codziennego odsłuchiwania płyty przez najbliższe siedem lat. Gdy dźwięki kuduro zapukają do waszych drzwi nie wahajcie się otworzyć. Kuduro to stylistyka rodem z Angoli, łącząca ludowe rytmy Karaibów i zachodniej Afryki na gruncie muzyki popularnej. Portugalskie trio, przy współudziale kilku gości (wspomaga ich np. M.I.A.), stworzyło jego hiperenergetyczną, nasączoną cytatami z dubstepu i gabba, elektroniczną wersję. Kuduro to jednak przede wszystkim styl tańca, znakomicie zobrazowany w poniższym klipie. D'ya think ya can dance, white boy?!?
Buraka Som Sistema - Sound Of Kuduro
Maciej Lisiecki
Rzadko trafiają się muzycy obdarzeni niezwykłym darem dekonstrukcji hipokryzji i *uchachania* współczesnego świata. Równie rzadko udaje im się dobrać do słów odpowiedni (czytaj przekonywujący) garnitur muzyczny. Walijskiemu trio Mclusky ta trudna sztuka udawała się prawie dekadę, a ich (skończony) muzyczny dorobek to obecnie klasyka gitarowego jazgotu pod wezwaniem świętego Steve’a Albiniego. Na szczególną uwagę w dyskografii łobuzów z Cardiff zasługuje utwór „To Hell With Good Intentions”, w którym wyśmiewają ambicjonalną hipokryzję własnego środowiska zwracając ostrze krytyki ku samym sobie! W rozbrajająco szczerym (wykrzyczanym) rachunku sumienia stereotypowego rockersa nawiązują przekazem do ironicznego konceptu z „We’re Only In It For The Money?” Franka Zappy, a nawet (niechcący) korespondują (obie rzeczy datowane na 2002 rok) ze smutną konstatacją na temat zaślepienia ludzkiej natury Koterskiego Reżysera z „Dnia Świra” – „Moja prawda jest mojsza niż twojsza”, którą w piosence Walijczyków uosabiają (dość stereotypowo) miłość, narkotyki i dziewczyny. W tle, oczywiście przyjemnie chłoszczący bas, kartonowy drumming z obowiązkowo ciężką stopą oraz riff z autoryzacją trójcy Shellac, Big Black, Rapeman. Sing it!
Mclusky - To Hell With Good Intentions
Paweł Sajewicz
Wyobraźcie sobie, że papież deklaruje poparcie dla środowisk gejowskich, Lech Wałęsa goli wąsy, a Brian De Palma w końcu kręci dobry film. Czulibyście się zdezorientowani? Ok, to i tak nic w porównaniu do szoku, który przeżyli diehardzi Neila Younga w roku '82. Wówczas zrealizował się najbardziej popieprzony, NIEREALNY koncept w historii muzyki - autor „Cinnamon Girl” przesiadł się na elektro. Co bardziej zaskakujące, przynajmniej w niektórych utworach albumu „Trans”, nowe buty okazały się dla Younga niezwykle wygodne. Resztę pomińmy, hm, milczeniem? Konsternacją? Cokolwiek, w każdym razie klip poniżej zdradza głęboką inspirację repetycyjnym charakterem Kraftwerk i jedwabistą fakturą brzmienia a la Moroder. Więcej: riff pozostaje klasycznym motywem youngowskim i tym samym dowodzi, że aranżacja muzyki pop jest co najmniej tak samo ważna jak kompozycja. I gwoli ścisłości: Lech Wałęsa kiedyś zgolił wąsy, a De Palma podobno nie dał ciała przy „Wybuchu”; czekamy na ruch papieża...
Neil Young - Computer Age
Marta Słomka
Trudno mi sobie wyobrazić, aby taki zespół mógł powstać gdzie indziej niż w Nowym Jorku. Choć de facto pierwszy komercyjny sukces Kid Creole & The Coconuts odnieśli w Wielkiej Brytanii, to kwintesencja tego miasta i uosobienie mitycznych wyobrażeń o mentalności Wschodniego Wybrzeża. Antyteza rock’n’rollowego etosu, tygiel dźwięków ze wszystkich stron świata spojony sarkastyczno-cynicznym, często niepoprawnym politycznie poczuciem humoru, podszyty wielkomiejskim nerwem i stylowością każdego detalu – idę o zakład, że legendarny kapelusz - nieodłączny element image’u Augusta Darnella - to równie ważny komponent tej karnawałowej maszynerii co obecność ponętnych Coconutek. Darnell i Andy Hernandez na zgliszczach swojej poprzedniej, równie oryginalnej, formacji disco, Dr. Buzzard's Original Savannah Band, na początku lat osiemdziesiątych stworzyli bezbłędne combo muzyki latynoskiej, nowofalowego popu i musicalowego przepychu. Wyluzowany spouge prosto z Barbadosu tętniący w „Annie I’m Not Your Daddy” to tylko pierwszy przykład z brzegu - zapodajcie sobie cokolwiek z „Fresh Fruit In Foreign Places” czy „Tropical Gansters” albo mój ulubiony, solowy singiel Hernandeza pod szyldem Coati Mundi „Que Pasa/Me No Pop I”, będący prawdopodobnie pierwszym quasi-rapowym latynoskim numerem. Mistrzostwo. Jak często powtarzał Darnell, przytaczając słowa swojego brata, czarni mają swoje Say It Loud I’m Black And I’m Proud, biali dominację rasową, a latynosi powinni stanąć i krzyknąć: hej, jesteśmy najlepsi – mamy wyczucie rytmu czarnych i inteligencję białych. Czyli że żadna Alanis Morissette z „Dogmy” czy tam inny Morgan Freeman – Bóg jest latynosem!
Kid Creole & The Coconuts – Annie I’m Not Your Daddy
Piotr Szwed
Z niego my wszyscy? Nie, niemożliwe, powie krzywiąc się większość polskich hip-hopowców. Nieważne, że kilku przed nim próbowało puszczać i grać rap, jednak jakby nie było to sukces drugiej płyty tego uroczego blondaska był medialną bombą, wobec wybuchu której wszyscy (explicite bądź nie) musieli zająć stanowisko. Jesteśmy więc u praźródła, w 1991 roku, w programie „Lalamido” (cokolwiek myśleć dziś o jego twórcach – była to wtedy rewelacja), gdzie Piotr Marzec (przyszły ojciec polskiego gangsta), wpatrzony zapewne w artystów pokroju Vanilia Ice, Marky Mark czy Mc Hammer, wykonuje swoje „kocie ruchy” i nie taką znowu straszną angielszczyzną pyta: „Am I Still In Yer Heart? Dziś, kiedy łatwo wyśmiać obecną tu muzykę, tekst, scenografię, reżyserię itp, my – jak poważny serwis – wolimy postawić jedno fundamentalne pytanie: czy środowiskowa nienawiść do Liroya nie zrodziła się być może już wówczas, gdy rapował na tle kolorowej, wyidealizowanej wizji polskiego blokowiska?
Piotr Marzec - Am I Still In Yer Heart? (fragment)
Witek Wierzchowski
Brytyjski komik Danny Baker chcąc wyszydzić do reszty tragiczne popisy futbolistów w swoim show zatytułowanym w spolszczeniu „Futbolowe jaja” kpił z fryzur noszonych w latach siedemdziesiątych przez graczy ligi angielskiej. Jak widać na załączonym wideoklipie modny w tamtych czasach zaczes na małpę kudłatą był także udziałem zdobywców list przebojów. Z perspektywy czasu nie chce się wierzyć,że grupie 10cc w 1978 roku udało się osiągnąć szczyt brytyjskiego notowania szlagierów. Tak zwany jamajski motyw Lee Perry wyrzuciłby ze swojej Czarnej Arki na zasyfioną ulicę Kingston. Tajemnica sukcesu „Dreadlock Holiday” tkwi chyba jednak w tym, że publiczność potraktowała ten utwór z przymrużeniem oka. Nie sposób bowiem odbierać go inaczej niż jako humoreski ze straszliwymi chórkami, chwytliwym refrenem i durnowatym tekstem o turyście krojonym ze srebrnego łańcuszka sprezentowanego przez mamusię. „I mówię Wam, nie lubię popeliny, nie, nie, kocham ją” ... czasami.
10cc - Dreadlock Holiday
Komentarze
[24 marca 2009]
pozdro
[24 marca 2009]
Pozdrawiam.
[24 marca 2009]
[24 marca 2009]
[23 marca 2009]
[22 marca 2009]
Plamy klawiszy nie brzmią jak Tigercity, one brzmią jak to: http://www.youtube.com/watch?v=xn_x1zqLj1k . A dlaczego? Bo piosenka jest oparta na samplach z "True" ;)
[19 marca 2009]
@pudlowiec - Haaaaaa!
[19 marca 2009]
[18 marca 2009]
[18 marca 2009]
[18 marca 2009]
w księgarni dawno nie widziałem
[17 marca 2009]
[17 marca 2009]
czytał ktoś "Wylinkę" Simony Popescu?
rewelacyjna rzecz o mrocznej stronie dzieciństwa, tyle, ze bardziej nasza, swojska :)
[16 marca 2009]
[16 marca 2009]
A co do aktualnego zestawienia to stawiam na Parsonsa i życzę źle Kamilowi J. Bałukowi za to co o nim napisał. Błędy młodości!
[16 marca 2009]
[16 marca 2009]
[16 marca 2009]
[16 marca 2009]