Miesiąc w singlach: październik 2008
Oj, dawno już kompletowanie zestawu nie szło nam tak opornie, jak w tym miesiącu. Kilka znanych firm się nie popisało, zabrakło również przysłowiowego Filipa z konopii, który zaskoczyłby nas czymś wyjątkowym. Mimo wszystko zapraszamy do lektury i dyskusji, licząc, że w listopadzie paru artystów rzutem na taśmę doda nam otuchy przed końcoworocznym rankingiem singli.
Ryan Adams - Fix It (6/10)
Ryan Adams to klasowy rutyniarz, jeśli chodzi o tego typu klimaty. Klasyczne alt-country, tradycyjny folk – tak skrótowo można opisać piosenkę „Fix It”, promującą najnowsze wydawnictwo amerykańskiego singer/songwritera. Zdecydowanie jest mniej przebojowo niż chociażby w przypadku „Cold Roses” czy nawet duetu z Sheryl Crow poprzedzającego premierę „Easy Tiger”, nie jest też jakoś specjalnie lirycznie, jak to miało miejsce na początku tej dekady. To jednak ciągle solidny Ryan Adams – trochę niechlujny facet z niedopalonym papierosem, nie bawiący się w oszałamiające efekty studyjnej produkcji, ale po prostu szczerze i przejmująco opowiadający o uczuciach. Tych najprostszych. (kw)
Andrew Bird - Oh No (7/10)
Andrew Bird przez ostatni rok nie próżnował. Wciąż przypominał nam o sobie, a to świetną EP-ką „Soldier On”, to znowu albumem koncertowym oraz współpracą z Owenem Pallettem przy jego najnowszym wydawnictwie krótkogrającym – „Final Fantasy Plays To Please”. Nie zaprzestał też pracy nad kolejnym krążkiem „Noble Beasts”, który ukazać ma się już pod koniec stycznia. Pierwszym zwiastującym go utworem jest „Oh No”, będące typową dla Birda folkową balladą, przepełnioną gwizdami, poklaskami i klimatycznymi skrzypkami, skontrastowanymi z wybrzmiewającą w tle gitarą elektryczną. Idealne na długie jesienne wieczory. (kmw)
Björk feat. Thom Yorke - Náttúra (3/10)
Już na początek należy rzucić pewne ongiś popularne hasło: oszukali mnie, banda decydentów! Udział Thoma Yorke’a w tym ekologicznym manifeście jest bardzo mały, żeby nie powiedzieć szczątkowy, tak więc nazwisko wokalisty Radiohead znajduje się tylko i wyłącznie w celach promocyjnych. Na tym rozczarowania się nie kończą. Wydaje mi się, że większą siłę rażenia mają np. folkowe protest songi, od których bije naturalność, szczerość i przede wszystkim prostota. Oczywiście wierzę w to, że Björk stworzyła „Náttúra" z odpowiednich pobudek, natomiast sam utwór razi sterylnością (sic!) i jawi się jako przerost formy nad treścią. Irytuje powtarzanym w kółko hasłem „Náttúra” oraz monotematycznymi bębnami, które zapewne miały symbolizować ludy żyjące w harmonii z przyrodą. Wyszło niestety słabo. (kk)
The Decemberists - Valerie Plame (7/10)
Kolejny rok bez długogrającego albumu The Decemberists osładzają wydawnictwami tworzącymi serię „Always The Bridesmaid”. Do końca roku zespół zaprezentuje trzy single wraz z B-side’ami. Pierwszym z nich jest „Valerie Plame”. Nie pierwszy raz Meloy opowiada nam historię szpiegowską. Tym razem jednak nie zmyśla, jak w „The Bagman’s Gambit”, lecz przedstawia „zdarzenia oparte na faktach”. Colin wziął na warsztat głośną w USA sprawę Valerie Plame, agentki Centralnej Agencji Wywiadowczej. Liryczna, lekko ironiczna konwencja listu miłosnego wsparta zostaje obowiązkowym akordeonem i charakterystyczną sekcją instrumentów dętych, zaś wszechobecne pod koniec chórki nieodparcie przywodzą na myśl „Hey Jude”. Nowa piosenka The Decemberists nie jest jakąś wybitną pozycją w ich dorobku, ot, po prostu żywy utwór z nieśmiertelnym la de da da da da dada da w refrenie i wykorzystanym multum instrumentów. Jednak w przypadku tych artystów nawet dzieła niewybitne są zdecydowanie ponadprzeciętne. (ww)
Fennesz - Saffron Revolution (8/10)
Zapowiadający nowa płytę Fennesza „Saffron Revolution” rozbudza apetyty. Austriak już chyba do reszty przesiąkł ambientem, choć nie byłby sobą, gdyby nie wprowadził do krwiobiegu trochę chropowatości i nerwowego rytmu. Na próżno jednak doszukiwać się specyficznych trzasków i głośnych szumów. Cały utwór prowadzi jeden, spokojny i charakterystyczny motyw, gdzieś błądzący po atmosferze, wsparty szorstkimi i uzupełniającymi się „przeszkadzajkami”, które na końcu łączą się w jedną magmę. Nie mam nic przeciwko temu, żeby właśnie tak brzmiał cały materiał. (kk)
Fisz Emade - Wiosna 86 (7/10)
Fala rekapitulacji lat osiemdziesiątych nie oszczędziła w tym roku nawet rodzimej sceny muzycznej. Do tej pory było generalnie nie za wesoło i bardzo wtórnie, więc fajnie, że Fisz robi to w sposób tak ujmujący. No niby w tytule płyty jest ten „Heavi Metal”, ale nie ma się co bać. To tylko klucz semantyczny do pewnej umownej estetyki. Brzmienie autorstwa Emade jest chropowate, syntetyczne, poprzetykane dobrze znanymi zbitkami sampli, podsumowane miłą zagrywką gitary. Wszystko bardzo retro, ale to taki twórczy recycling. Najfajniejsza w tym wszystkim jest historia, którą niespiesznie snuje Fisz, zaczynając od rozbrajającego „Widziałem cię z innym chłopcem”, przechodząc do pełnych subtelnego rozczarowania, luźnych, wręcz stoickich konstatacji oscylujących wokół zawodu miłosnego. Jest uroczo, dowcipnie i lekko. Jeśli tak wygląda ten ich heavi metal, to ja się zamieniam w słuch. (łb)
Guns n’ Roses - Chinese Democracy (1/10)
Kilka lat temu przeprowadziłem zabawną dyskusję z dalekim znajomym pochodzącym z nieco innego świata. Ów człowiek argumentował, że prawdziwa muzyka (w domyśle: rock) została zabita wraz z nadejściem Nirvany, która zakończyła erę kilometrowych kaskaderskich solówek, stadionowych spędów liczonych w dziesiątkach tysięcy widzów i teledysków kręconych z helikoptera, czyli wszystkiego, co najlepsze. Gunsi to byli jego bogowie, obok Bon Jovi, Queen czy Aerosmith. Zupełnie serio podejrzewam, że ludzi o takich poglądach jest w tym kraju całkiem sporo. I chociaż nieco więcej swojego życia spędziłem na słuchaniu Gn’R („Welcome To The Jungle” nagrywałem z radia, kiedy wchodziło na listę Trójki, a pełnowymiarowa wersja klipu „November Rain” była szokiem) niż Nirvany, to całkiem mnie cieszy, że żadna z tych grup nie wywarła ostatecznie na moje życie przesadnego wpływu (całkiem możliwe, że spora część czytelników tego tekstu jest młodsza niż płyty, o których piszę, więc starczy tych wspomnień). A ten nowy utwór był śmieszny do momentu, w którym go usłyszałem – nagrywali go dziesięć lat, pierwszy raz wykonali na żywo w 2001 roku, no i gra w nim podobno pięciu gitarzystów oraz trzech klawiszowców. Szkoda tylko, że za cholerę nie da się nic z niego zapamiętać. Może chociaż klip z helikoptera będzie? (ka)
Luomo - If I Can't (7/10)
Chłodny i precyzyjny Ripatti nie spuszcza z tonu. Blisko ośmiominutowa zapowiedź nadchodzącego „Convivial”, czwartego albumu pod szyldem Luomo, to kolejny krok bliżej wyrachowanego popu, a przy okazji porcja zwiewności, którą to cenimy u niego najbardziej. Fin na luza przykraja zaskakująco opanowany wokal Jake'a Shearsa pod house'owy bit, kalibruje syntezator na rejony pomiędzy trzecią a czwartą w nocy, kiedy to przestaje być wiadome skąd bierze się echo, po czym wyrzuca to wszystko na błyszczący parkiet pełen pięknych snobów. Rzecz słyszana ze sto razy, a u samego Delaya ze trzydzieści, więc łatwo to przegapić. A jednak się nie da. To jest właśnie całe Luomo - przesłuchasz dwa razy w domu, na spokojnie i bez emocji, potem pójdziesz na imprezę i gdy tam go usłyszysz - oszalejesz. (ak)
A.C. Newman - There Are Maybe Ten Or Twelve (7/10)
Carla Newmana reklamowałem już przy okazji recenzji „Challengers” – ubiegłorocznego albumu New Pornographers – jako mojego potencjalnie ulubionego autora piosenek bieżącej dekady. W 2008 wyłączając koncerty rudy zrobił sobie urlop od swojego głównego projektu, pracując nad drugim w karierze albumem solowym („Slow Wonder” wyszło cztery lata temu). Jego zajawka zgłębia fascynację Carla latami siedemdziesiątymi – wszak ten riff ociera się o klimaty Queen. Żeńskie chórki w refrenie sugerują wręcz, że słuchamy nowego nagrania New Pornographers. I ta melodia – jestem pewien, że już gdzieś ją słyszałem, ale od dobrych kilku minut nie mogę ustalić gdzie. To chyba znaczy, że Newman napisał kolejny porządny numer. (ka)
Razorlight - Wire To Wire (2/10)
Młodsi z Was mogą nie pamiętać, że zespołowi Razorlight zdarzało się przed laty posiadać dobre piosenki. Właśnie przypomniałem sobie taki kawałek „Spirit” z 2003 roku, ciaśniejsze Libertines lub harcerskie Television – nieważne, wciąż daje radę. Lamerski drugi krążek, na którym kapela celowo podryfowała w stronę radiowego banału, wskazywał drogę, jaką obrali londyńczycy. „Wire To Wire” – zajawka trzeciego w dyskografii „Slipway Fires” – nie podbije pewnie playlisty RMF niczym „America”. Nie ma singlowej konstrukcji, przypomina bardziej niedokończony szkic, dla którego punktem wyjścia była urocza pętla pianina „St. Petersburg” Supergrass. Jednak zamiast rozwinięcia w zwiewny refren, dostajemy pretensjonalnie natchnionego Borrella z trywialnym looove me wherever you are. (ka)