Dźwięki Stereo #4
Po raz pierwszy w Dźwiękach gościmy kawałek polskiego rapera, będzie też trochę o samurajach, kondycji Wu-Tang Clanu, przemocy domowej oraz produkcjach od Alchemista i Harrego Frauda.
Brenmar ft. Lil Uzi Vert, Rome Fortune - We Rollin' (6/10)
Nigdy nie zrozumiem fenomenu autotune’a. Jest przecież vocoder, można też pobawić się na talkboxie – ukryją wokalne braki, a nie brzmią tak obrzydliwie. „We Rollin’” Brenmara lubię jednak pomimo, że chłopak nie oszczędzał na autotunie. Nie żałował bowiem dobrego beatu, na którego tle swoje umiejętności mógł zaprezentować zielono brody i dobrze rokujący raper - Rome Fortune. Na razie kupuję to. (Katarzyna Walas)
Daytona - Walk Around (7/10)
Daytona, nowy nabytek labelu Surf School Harrego Frauda, dostarcza kolejny kawałek wyprodukowany przez szefa wytwórni. Fraud jest mistrzem w produkowaniu lekkich, tropikalnych beatów, Daytona natomiast zdaje się doskonal pasować do jego master planu podbicia świata z hawajską koszulą na piersi i deską do surfowania w ręce. „Walk Around” nadaje się idealnie do zapętlenia na ipodzie, podczas porannej podróży do pracy – człowiek ma wrażenie, że wcale nie mieszka w Wrocławiu i nie jedzie do korpo, a zamiast tego myśli o plaży, palmach i drinkach. Te klawiszowe staby, robotyczne kobiece wokale i subtelne perkusionalia sprawiają, że nie można się doczekać longplaya od Daytony. (Katarzyna Walas)
Ghostface Killah ft. Kool G Rap, AZ & Tre Williams - The Battlefield (7/10)
Ja to chyba dożywotnio skazany jestem na lubienie numerów takich jak „The Battlefield". Stara gwardia - Ghostface, Kool G, AZ (kto nie słuchał „Iron Mana", „Live And Let Die" czy „Doe Or Die" ten ćwok i zna życie tylko Z TELEWIZORA) - wsparta została tutaj przez Tre Williamsa, soulowego wokalistę zakumplowanego z umoczonymi w produkcję bitu the Revelations. Fajerwerków, nowoczesnych, czy „modnych" rozwiązań się nie spodziewajcie - konstrukcja numeru prosta jak Engert Avenue, rytmika bitu zerżnięta z „10 bricks" Raekwona, a wokalizy w refrenie też jakoś specjalnie oryginalnością nie grzeszą. To po prostu tylko i aż kawał skurwysyńskiego rapu rozgrzanego, przez nawijkę tych trzech masjtrów, do czerwoności, ukręcona przez mistrzów gatunku petarda wybuchająca od pierwszego wersetu. Więc jeśli, tak jak ja, lubicie pomiędzy Future a Clippingiem wrócić sobie do Supreme Clientele, czy Fishscale, to i „The Battlefield" Wam podejdzie. (Paweł Szygendowski)
GUTS ft.Tanya Morgan - Go For Mine (6/10)
Tanya Morgan wydają już od jakiś 10 lat, a mimo to są raczej pomijani na portalach piszących o hip-hopie. Zdecydowanie nie słusznie, wystarczy przesłuchać singiel „Eulogy”, żeby przekonać się jak duży popowy i rapowy potencjał mają chłopaki. Ich kolaboracja z początkującymi Guts, brzmiąca trochę jak Common sprzed „Be" to tylko pretekst, żeby napisać: sprawdźcie „Rubber Souls”, naprawdę będzie fajnie. (Katarzyna Walas)
Hudson Mohawke ft. Future, French Montana, Pucha T, Travi$ Scott - Chimes (Remix) (6/10)
W oryginalnej wersji „Chimes” to nierówny utwór - świetne melodie odsyłają do złotych czasów HudMo, ale bębny przesterowane w duchu Yeezusa i generyczne, TNGHTowe trąby szybko uświadamiają nam, że mamy 2014 rok i szkocki producent znacznie ogłupił swoją muzykę, przystosowując ją do potrzeb szerszej publiki. Całe szczęście, prostota bitu sprzyja wersji raperskiej. O ile French Montana mógłby już zniknąć (kariera tego gościa to zagadka podobna do kariery 2łańcucha), o tyle Pusha dostarcza tradycyjnie porządne wersy, a autotunowe zawodzenie Future’a wzbogaca bit i wkręca się w ucho. Travi$ Scott odpowiada za przerażającą trzecią minutę, więc wokalny remiks „Chimes” ma wynik 50% - 2/4 wokalistów dało radę. Miło widzieć Hudsona Mohawke’a obracającego się w pierwszej lidze rapu, ale szkoda, że okazja nie została wykorzystana w pełni. (Paweł Klimczak)
JMSN ft. Freddie Gibbs - Street Sweeper (Remix) (7/10)
Freddie Gibbs też potrafi być romantyczny. I szczerze, jak nie przepadam za hip-hopowymi remixami, to ten wolę od oryginału. Gibbs dodaje sentymentalnej balladce trochę życia i męskości, przez co lepiej oddziałuje na wyobraźnię (szczególnie tę kobiecą, hehe). Samego JMSNa obserwuję od jakiegoś czasu, czekając, aż dostarczy coś, co sprawi, że wrzucę go na plejlistę obok „Brown Sugar” i „Adorn". Na razie niestety za bardzo kojarzy mi się z Jamiem Cullumem w wersji R&B. (Katarzyna Walas)
Kitty - Last Minute(7/10)
Kitty każe długo czekać na swojego debiutanckiego długograja, po raz kolejny racząc nas EP-ką. Nie ma jednak co wybrzydzać, ponieważ całe „Frostbite” brzmi nie tylko świeżo, jak również wpada w ucho natychmiastowo. „Last Minute” to mój zdecydowany faworyt, produkcja Friendly Ghosta i Matta R. przykuwa uwagę syntetycznymi dźwiękami od samego początku. Kiedy Kitty wjeżdża na bit okazuje się, że mamy do czynienia z małą woltą stylistyczną, bowiem jej swagowa nawijka nigdy jeszcze nie płynęła na tak tanecznych podkładach. Refren ciągnie wyraźnie w kierunku Balearów i wczesnych produkcji trance’owych. Napięcie jest świetnie budowane i rozładowane za pomocą breakdownu w środku utworu i następującego po nim ekstatycznego wybuchu refrenu. Delikatny wokal Kitty świetnie pasuje do tanecznych bitów, jednak to nie oznacza, że całkowicie przemieniła się w klubową diwę - nad nagraniem nadal unosi się sporo mgły tak charakterystycznej dla jej wcześniejszej twórczości. Pozostaje się tylko uzbroić w cierpliwość w oczekiwaniu na LP i rozgrzewać w te mroźne dni przy dźwiękach „Frostbite”. (Krzysztof Krześnicki)
Lion Babe ft. Childish Gambino - Jump Hi (7/10)
Nie pozwoliłabym na to, żeby w tej edycji Dźwięków zabrakło Childish Gambino. Tym razem mój ulubieniec wystąpił gościnnie w kawałku nowojorskiego duetu Lion Babe. Oparty na samplu z „Mr Bojangles” Niny Simone „Jump Hi” to soulowo popowe cacko, które mogę porównać do mojego ukochanego wina z królikiem z Żabki – proste, nie wykrzywia, poprawia humor. (Katarzyna Walas)
Dizzee Rascal - Pagans (8/10)
Grime’owi nawijacze zamiast korzystać z bogactwa nowej sceny instrumentalnej (Mumdance & co), wolą inkorporować elementy z podlanego trapem mainstreamu z USA. Efekt jest naprawdę niezły - niedawno Skepta wyjaśniał kwestię bezpieczeństwa, teraz Dizzee narzeka na stan dzisiejszej młodzieży. Obaj na mocnych, dyktowanych Rolandem 808 i inspirowanych amerykańskim Południem bitach. Aż dziw bierze, że główny nurt grime’u czekał tak długo na ten ruch. „Pagans” nie daje chwili wytchnienia, ciężki bas stanowi doskonałe, mroczne tło dla mistrzowskich linijek („I don’t speak Queen’s English/but I’m still distinguish”), a Dizzee wreszcie wraca na tory dobrego grime’u. Jak by było mało tego szczęścia, to teledysk jest niesamowity, szczególnie w kontekście ostatnich dokonań Wu-Tang Clanu - coś czuję, że w Shaolin zastąpił ich Dizzee. (Paweł Klimczak)
Mark Ronson ft. Mystikal - Feel Right (6/10)
Trochę nie rozumiem mody na wchodzenie do studia z ziomami, którzy mają na koncie odsiadkę za znęcanie się nad zwierzętami, bicie kobiet czy gwałt zbiorowy. Być może DMX, Chris Brown i Mystikal nie są tacy źli, tylko czasem ich nieco ponosi, a może po prostu nie śledziłem zbyt uważnie informacji podawanych w przekłamujących fakty mediach. Wreszcie, może artyści potrzebują tej DMX-owej dzikości serca i godzą się na pakt z diabłem, żeby stworzyć coś lepszego, uzyskać ładunek emocjonalny niedostępny dla większości, którego nie da się wydobyć z bardziej ułożonych obywateli i wytłoczyć go w milionach egzemplarzy. A po wszystkim można się wyspowiadać, albo zająć filantropią.
Nie mam wątpliwości, że przypominający tu Jamesa Browna (który zresztą też swoje odsiedział) Mystikal cieszy się, że ktoś jeszcze chce go słuchać, a ktoś inny zaprasza do studia. Nie kojarzę drugiego utworu, na którym Michael Tyler brzmiałby równie optymistycznie, zawadiacko i dowcipnie. Trudno nie zauważyć, że gość jest w wybornej formie (także w wykonaniu na żywo), tak jakby resocjalizacja faktycznie w jego przypadku nastąpiła. Więc mimo wszystko jaram się nadchodzącą płytą Mystikala, szczególnie że innego emce-psychoterrorysty tego sortu po prostu nie ma.
Tylko czy uparcie zrzynający z Jamesa Browna, sympatycznie radiowy singiel był tego wart? Cóż, ja na miejscu Ronsona duszy bym za niego nie oddawał. I nie wiem, gdzie w tym wszystkim leży moja odpowiedzialność moralna jako odbiorcy, nawet jeśli nie kupię płyty Mystikala, a tylko nabiję mu kilkanaście wyświetleń na YouTube. (Mateusz Błaszczyk)
Smoke DZA, Al-Doe ft. Dom Kennedy - Malverde (7/10)
Curren$y powinien zacząć się obawiać, bo rośnie mu niezły konkurent jeżeli chodzi o narkotyczne minimalistyczne brzmienia. Z początku Smoke DZA traktowałam z nieufnością, wolałam go na featuringach niż jako solowgo artystę. Chłopak jednak z kawełka na kawałek robi duże postępy, a jego utwory zaczynają być na tyle interesujące, że z niecierpliwością będę wyglądać jego nowego LP/mixtape’u. „Malverde” to niezwykle wciągający track, głównie ze względu na doskonały podkład, te cymbałki, dzwoneczki migocząc w tle, coś fantastycznego. Człowiek słucha i ma ochotę zatopić się w fotelu z papierosem i nigdy nie wstawać. (Katarzyna Walas)
Earl Sweatshirt - 45 (7/10)
Alchemist na „45” powrócił do skrzypków samplowanych podobnie jak na „Flight Confirmation”. Dodał do tego nieoczywiste dęciaki i melodie wycięte jakby z klasycznego kina lat 30. czy 40. Całość zamknął w niewiele ponad 1 minucie, po czym można rozpoznać, że utwór powstawał pod szyldem Odd Future. Earl poprzez „45” prosi fanów o cierpliwość i zapewnia, że wszystko będzie dobrze, bo prace nad jego kolejnym albumem trwają w najlepsze. (Katarzyna Walas)
SZA - Sobriety (7/10)
Martwiłam się trochę o przyszłość kariery SZA. Jej longplay niestety mnie rozczarował – pomimo kilku doskonałych tracków, z których można by zbudować niezłą EP-kę, reszta była zupełnie nietrafiona i średnio słuchalna – mówię tu w szczególności o „Shattered Ring” i „Sweet November”. Na szczęście na najnowszym kawałku produkowanym m.in. przez Thundercata pierwsza dama TDE wraca do formy – śpiewa o kosmitach z samurajskimi mieczami i trudach trzeźwości, co idealnie trafia w moje liryczne gusta. Taka prawda, SZA może stać się głosem dziewczyn gustujących w mocnych trunkach i grach video, które ciągle słyszą rodzicielskie nawoływania do małżeństwa. Trochę banalne, wiem, ale taki głos w sprawie też się przyda, wszyscy przecież lubimy jak ktoś śpiewa o naszym życiu. (Katarzyna Walas)
Wini - Miałem kiedyś taki czas (8/10)
„Essa Sound Heavy Metal Funk” i „Bóg Jest Miłością” z 2012 roku zawiesiły poprzeczkę bardzo wysoko, na szczęście Winicjusz jest człowiekiem od zadań specjalnych, a „Miałem kiedyś taki czas” nie daje powodów, by wątpić, że po raz kolejny przejdzie samego siebie. Wini na drugiej już próbce „Głodnego Ducha” prezentuje swoje bardziej refleksyjne oblicze, które jakby stanowi rewers hulaki z „Rzucam” (kto nie widział teledysku, niech koniecznie nadrobi, WARTO). Na Matheo nie ma mocnych w tym roku, po świetnych bitach dla Popka i Borixona (końcówka MIAŻDŻY), znowu udowadnia, że w pełni zasługuje na tytuł Szopena rapu. Utwór rozkręca się stopniowo, rozmyty trapowy bit jest przerywany IDM-owymi i reggae’owymi wstawkami (świetna parafraza Mariki!), by zakończyć jungle’ową eksplozją refrenu. Premiera albumu dopiero w styczniu, ale czekam na nią bardziej niż na Świętego Mikołaja. (Krzysztof Krześnicki)
Wu-Tang Clan - Ruckus In B Minor (6/10)
Ktoś tu się nasłuchał Adriana Younge’a! Bit do „Ruckus In B Minor” stara się jak może, by być interesujący, ale w przeciwieństwie do bitów Younge’a, brakuje mu dyscypliny, która powstrzymałaby chaos wylewający się z kaskad sampli i okrzyków. Niestety, potrzeba czegoś więcej niż symulacji starego, dobrego Wu - „Ruckus In B Minor” to idealny przykład starania się za bardzo. Ciągłe zmiany w bicie, słowne przeplatanki MC’s, świetne samplowanie - na papierze wygląda to dobrze, niestety w praktyce nie sposób otrząsnąć się z wrażenia, że Wu-Tangowi, skłóconemu, zmęczonemu, może nawet sfrustrowanemu (wszak jednym klanowcom powiodoło się lepiej niż innym), bliżej do dinozaurów rocka, którzy pod przymusem wchodzą do studia, aniżeli do legendy rapu, która na nowo znalazła starą chemię. „Ruckus In B Minor” to nie jest zły utwór - rap, jak przystało na weteranów, jest porządny (plus za namedrop Nica Cage’a, wejście Raekwona wywołuje ciarki), bit jest porządny (minus za gitarę elektryczną), ale coś tu nie klika do końca. Chyba bardziej czekam na wiadomość, kto kupi ten osławiony album w jednym egzemplarzu, niż na odsłuch tej nowej, „właściwej” płyty Wu. (Paweł Klimczak)