Jukebox z kIRk
Słuchając nowego albumu kIRk, ale i każdego intrygującego albumu, nieustannie zastanawiamy się, jaka muzyka towarzyszyła procesowi jego nagrywania albo co hulało w empetrójkach twórców w przerwach międzysesyjnych. W przypadku "Złej krwi" zagwodzkę tę udało nam się w dużej mierze rozwiązać, przy czym część odpowiedzi okazała się być - jak to zwykle bywa - przynajmniej zaskakująca. W imieniu członków kIRk zapraszamy do wypróbowania ich szafy grającej.
The Raincoats - Only Loved at Night
Raincoats to jeden z tych zespołów, które towarzyszą mi od dawna i chyba nigdy się nie znudzą. Lubię wsłuchiwać się w tym kawałku w linię basu, która nie pełni stricte rytmicznej roli, ale odpowiada za melodię na drugim planie, a także dialoguje z wokalem i pozostałymi instrumentami.
Ściana dźwięku na zwrotkach w „Only Loved at Night” mogłaby być równie dobrze zagrana przez folkową kapelę z mazowieckiej wsi. Mamy tu do czynienia z folkiem w najszczerszej postaci. I dużą dawką wrażliwości. Takich dźwięków nie mogłoby wyprodukować czterech facetów. A lata 80. w muzyce to nie tylko glam i powody do śmiechu. (Olgierd Dokalski)
Marion Brown Septet - Iditus
Marion Brown jest moim ulubionym post-coltrane'owskim saksofonistą (Archiego Sheppa do tej grupy nie zaliczam, on ma swoją własną kategorię). A skład grający na jego drugiej płycie to prawdziwa konstelacja gwiazd. To nie jest jazz, to nie jest free jazz. Duża w tym zasługa czołowych awangardzistów w amerykańskiej muzyce improwizowanej lat sześćdziesiątych: Moncura i Shortera. Całe „Juba-lee” jest świetne, a strona B to prawdziwy majstersztyk. Uwielbiam tytułowy utwór za rzewny, marszowy temat, który grany w kółko przez sekcję dętą wdrąża się do głowy i nie chce jej opuścić. Po nim wchodzi „Iditus” ze swoją minimalistyczną rytmiką. Po pierwszych uderzeniach perkusji już wiadomo, kto go napisał. „Dr Strange” i jego kompozycje (a zachowało się dosłownie kilka) są nie do podrobienia. I nie obchodzi mnie, czy to autentyzm, czy wykalkulowana poza. Jego muzyka broni się sama. Frazowanie Shortera (który świadomie rezygnuje z podkreślania niebieskiej nuty) także można rozpoznać od razu. Uwielbiam słuchać, jak w solówkach wystrzeliwuje z tymi swoimi nieprzewidywalnymi, gęstymi frazami a sekcja rytmiczna nie wie, jak mu odpowiedzieć. (Olgierd Dokalski)
Stanisław Klejnas z uczniami - Oberek
Niektórzy w poszukiwaniu mistycznych doświadczeń muzycznych jeżdżą do Patagonii by śpiewać z szamanami. Inni uczą się od znanych jazzmanów. A inspiracji nie trzeba szukać daleko, tylko szybko, bo kultura wiejskich muzykantów zanika. Całe szczęście, że są takie osoby, jak Andrzej Bieńkowski i wydająca archiwalne nagrania Muzyka Odnaleziona. Płyty można nabyć tutaj. (Olgierd Dokalski)
Onyx - Last Dayz
Kilkanaście dni temu odkopałem mój stary magnetofon i dwa pudła kaset, których nie słuchałem od końca lat 90. Kiedy w oczy rzuciło mi się zdegustowane jajco, spoglądające na mnie z okładki drugiego krążka Onyxu, mimowolnie i na głos zacząłem powtarzać – „these evil streets iz rough, ain't no one we can trust (…) cause all we got iz us”. I choć ów refren mógłby służyć za motto nowojorskiego tria, to numerem, który budzi we mnie największe emocje jest ciut nadszarpnięte popularnością „Ósmej mili” „Last Dayz”. Przysłonięty cieniami blokowisk sampel z mięciutkiego „Love Lips” Boba Jamesa i Earla Klugha, cięty zardzewiałym nożem zaśpiew Arethy i trzech skurwieli ze słabością do zmieniania każdego „s” na „z”. Nawet jeśli Stany dawno już o nich zapomniały, to każdy prawdziwy, nadwiślański fan rapu nosi ich zwrotki głęboko w serduchu. Szczególnie jeśli przez lata stanowiły one dla niego ścieżkę dźwiękową pod przemierzanie śmierdzących apteką, zaplutych, pomazanych klatek schodowych wczesnego kapitalizmu. (Filip Kalinowski)
Earl Zero - Righteous Works
Jedna z najpiękniejszych, najbardziej poruszających i najskuteczniej bujających pieśni religijnych w historii. Utwór, który w połowie lat 70. rozpoczął karierę dwudziestodwuletniego Earla Johnsona. Nagrany w Studio One, zmiksowany przez nieodżałowanego Kinga Tubby'ego natchniony wyraz wiary w lepsze jutro. Blisko trzydzieści lat przed tym, jak dzieci z brudnych nadwiślańskich ulic (niepotrzebne nikomu) zaczęły powtarzać – odmieniany na wszelkie sposoby – refren Witrynowego „Jeszcze będzie czas”, surowy perkusyjny rytm niósł się przez slumsy Kingston dając nadzieję, siłę i podkład pod tańczoną pod soundsystemem medytację. Płynnie zmiksowany z psychodelicznym dubem, wrastał w korzenie wczesnego dancehallu i wszystkich późniejszych jamajskich bękartów od Karaibów, przez Anglię, aż po Berlin. A więc „Move yah, you wicked man...”. (Filip Kalinowski)
23 Skidoo - Mary's Operation
Nawet jeśli wytarte jest jak stara szmata, to przysłowie – i tak – prawdę Ci powie, o czym przekonałem się dobitnie wracając ostatnio do dyskografii 23 Skidoo. Dobrze pamiętam licealne wieczory spędzane ze zgranym od kumpla „Seven Songs” na słuchawkach. Wyłaniające się z mroku dźwięki i kształty. Niepokój, który poza całym pokoleniem rozkochanych w psychodelikach i mistycyzmie, industrialnych Brytoli udało się u mnie wywołać już chyba tylko El-P i jego „małemu Johnny'emu”. Tyle, że wspierani wówczas przez ukrywających się pod pseudonimami Genesisa P. Orrige'a i Petera Christophersona, miłośnicy sztuk walki mieli dużo mniej groove'u niż frontman Company Flow. Nagrany w kilka dni, półgodzinny album brzmi, jakby wypełzł z najciemniejszych piwnic stojących gdzieś na skraju lasu, opuszczonych, niszczejących bloków. A czym skorupka za młodu nasiąknie, tym... Tym bardziej, że nadal jak odpalam ten numer, w ciemnym kącie pokoju staje mała Mary. I patrzy. (Filip Kalinowski)
Komentarze
[9 lutego 2013]