Screenagers Jukebox #21: styczeń 2012
Kuba Ambrożewski
Dopiero dziś zdałem sobie sprawę, że mimo blisko dziewięciu lat funkcjonowania, istnieje w bazie Screenagers.pl ledwie jeden wpis poświęcony The Clash i to popełniony w dość nieszczęśliwych okolicznościach, a mianowicie w ramach soundtracku wakacyjnego. Niby sprawa z autorami „London Calling” jest tak oczywista, że można zbyć ją protekcjonalnym „wiadomo”, ale mam wrażenie, że zaskakująco niewielu naprawdę zgłębiło meandry i zakamarki dyskografii grupy. Oczywiście nie mam tu na myśli zapijaczonego punkowca, który kiedyś napatoczył się na mnie podczas imprezy, na której miałem wątpliwą przyjemność didżejować i zmusił mnie do zagrania „Kleszów”, by następnie gromko wyrażać swoje zdezorientowanie brakiem „Strzelb z Brixton”. Chodzi raczej o to, że na brawurowym ostatnim albumie lat siedemdziesiątych (wspomniany wyżej longplay #3) i dziejowym debiucie świat The Clash dopiero się zaczyna, oferując dalej całe spektrum upadków, uniesień i niespodziewanego eklektyzmu. Strummer i Jones grali w jednym z najlepszych zespołów w historii, co nie znaczy, że nie potrafili porządnie zszargać jego szyldu naprawdę poronionym pomysłem – ale jak pasjonujące były ich błędy, jak stylowe!
Gdybym miał określić The Clash jednym słowem, byłaby to chyba PASJA. To dzięki pasji ich slogany, ich politykowanie, ich skłonność do przedstawiania świata w czerni i bieli stawały się piękne i porywające. Piosenki kwartetu są często naiwne, tak jak niepoprawnie naiwny był sam punk, ale są jeszcze bardziej przeniknięte charyzmą ich autorów, tak jak oni natchnione. Najpiękniejszą z szarż The Clash jest dla mnie od lat „Something About England” – lekcja historii, opowiedziana ustami Joe Strummera przez postać zniszczonego przez dwudziesty wiek weterana, który dzieląc się swoim życiorysem spogląda na losy nowoczesnej Anglii, nękanej wojnami, głodem i nierównościami klasowymi. Niektóre z tych wersów to największe chwile chwały Strummera. Zatrzymajmy się zwłaszcza przy genialnym uchwyceniu ducha czasów powojennego chaosu: The world was busy rebuilding itself / The architects could not care. O diagnozie tak lekkiej, a zarazem równie ciętej należy już chyba rozmawiać w kategoriach poetyckich. Scenka ta oczywiście zostaje wprowadzona w ramach krytyki już współczesnej Anglii – nacjonalistycznej, słabej i podzielonej.
Muzycznie „Something About England” zaczyna się przedziwnie (jakby fragmentem średniowiecznej pieśni z filmu o przygodach Króla Artura albo innego Robin Hooda), by rozpędzać się stopniowo ku temu, co na kolejnej płycie poprzez kawałki takie, jak „Overpowered By Funk” odczytamy jako ich interpretację funku. Tu kończy się na piosence w gruncie rzeczy wymykającej się klasyfikacjom. Chętnie wplatane klawisze i dęciaki odsyłają ku bogatym aranżacjom w stylu bitelsowskiego czy kinksowskiego popu. Lecz co to za pop bez podziału na zwrotkę i refren? Rodzi się zatem epickość, ale brakuje jej ciężaru, a piosenka podskakuje radośnie na tanecznym basie. Wreszcie przed kilkoma lat umieszczono „Something About England” na liście utworów definiujących brytyjskość, choć przecież tam, gdzie Partridge czy Davies narysowaliby jakąś ironiczną, tragikomiczną scenkę, Strummer i Jones pozostają śmiertelnie poważni, jakby zapominając o poczuciu humoru Wyspiarzy. Mnóstwo okazji, żeby poczuć się skofundowanym i ciarki za każdym razem, kiedy coś w rodzaju chóru tworzonego przez duchy historii odzywa się około 2:53.
The Clash – Something About England
Mateusz Błaszczyk
Oh snap! Look who fell out of the patch! Wu-Tang general, facet od stoner rapu, świńskich dowcipów, z przypisanym na stałe wizerunkiem zwolennika marihuany bierze udział w reklamie i nagrywa na jej potrzeby nowy numer. Nie związał się z marką obuwia sportowego, luksusowych samochodów czy iPadem. Tical promuje owocowe żelki, a targetem są przede wszystkim dzieciaki.
Może to część stopniowej zmiany image’u, którą stara się forsować Mef i o której mówił w kontekście mającego się wkrótce ukazać albumu „The Crystal Meth”. W trosce o swoje dzieci, których nauczyciele nieprzychylnie patrzą na permanentnie zjaranego (przynajmniej w ich mniemaniu) ojca przedstawiającego się okazjonalnie jako Johnny Blaze, postanowił że lepiej będzie, jak schowa blunty przed opinią publiczną w pudełeczku pod poduszką. Inna sprawa, że ten klip jest właściwie tym, co Mef chciał osiągnąć w sitcomie „Method & Red”, współtworzonym właśnie z Redmanem. Program, który w założeniu miał być „ghetto and intelligent” okazał się kompletnym niewypałem – prawdopodobnie przez konsekwentne starania ze strony sieci Fox, ciągłe walki na linii autorzy-stacja, wreszcie wrzuceniem śmiechu z taśmy i tak profesjonalnej edycji, że obecność Power Rangers nie byłaby specjalnie zaskakująca. I tak powstała, przerwana w połowie emisji, historia o dwóch wyluzowanych hip-hopowych gwiazdorach, umieszczona na białym, lux-mondeopopowym osiedlu. Jednak zamiast czegoś w stylu „How High” wyemitowano produkt, który są chyba w stanie oglądać jedynie die-hardowi fani, w dodatku obdarzeni naprawdę niewymagającym gustem.
Teraz, niby tak od niechcenia, Mef machnął jakiś tam kawałek, pobawił się na planie klipu, zgarnął kasę, którą upchał do kieszeni pełnej żelek i okazało się, że efekt jest zdumiewający. Serio, ten teledysk jest naprawdę zabawny, świetnie zrealizowany, a sam kawałek jest tym czego należy oczekiwać od Ticala – błyskotliwą nawijką z ciętym dowcipem, osadzoną na mocno bujającym, choć tutaj akurat dość figlarnym, podkładzie. Nie licząc pojedynczych wybleepowanych świństewek, taki produkt trafia zarówno do dzieciaków (raczej nie tych najmłodszych), jak i bardziej dorosłej publiki „How High”. Na pewno jednak zadowoli tych którzy z niecierpliwością wyczekują albumu, z którym Mef jak zwykle się nie śpieszy. W tej chwili animowane sweet-n-sour uderzenie (Not jaw breakers but break jaws)reklamowe w stylu psychodelicznej tureckiej Pandy musi wystarczyć, bo wcale nie ma pewności czy „The Crystal Meth” pojawi się jeszcze w tym roku. Jak widać na poniższym klipie, ostatecznie dało się sprostać wymaganiom Method Mana, kiedy zależało na tym obu stronom.
Method Man – World Gone Sour (The Lost Kids)
Paweł Gajda
Wydana kilka dni temu płyta duetu VCMG jest niewątpliwie kuriozalna co najmniej z dwóch względów. Po pierwsze – sam fakt tej kolaboracji. Dawni koledzy z zespołu, po trzydziestu latach rozłąki ni z tego ni z owego postanawiają nagrać razem album. Drugie zdziwienie to zawartość „Ssss” – dwóch synth-popowych tatuśków (określam ich tym pieszczotliwym mianem z racji wieku, ale także niewątpliwych zasług dla gatunku) odkrywa dla siebie lata po fakcie techno. Niby obaj panowie byli inspiracją dla sporej ilości dzisiejszej muzyki tanecznej, ale przez lata w najlepszym wypadku bardzo nieśmiało korzystali z dorobku uczniów.
Niemniej, album potwierdza też jedną rzecz: Vince Clarke jest mistrzem programowania analogowych syntezatorów i basta. Tutaj głównie dopatrywałbym się przemożnego wpływu skromnego i sympatycznego blondyna z Basildon. Jednak w połowie lat osiemdziesiątych, jak wielu w tamtym okresie, przeżył on też okres fascynacji cyfrowymi instrumentami w rodzaju Fairlighta, co pokazuje min. niniejszy utwór. Takie to były czasy – słowo „digital” w świecie muzyki robiło karierę podobną do dzisiejszego „social media” w internecie. Jako kompozytor pierwszy lider Depeche Mode prezentuje raczej przyzwoitą średnią, z kilkoma naprawdę niezłymi momentami. Popełnię tutaj być może herezję, ale moim zdaniem najwięcej tych ostatnich zaliczył w tym pogardzanym przez niektórych – niekiedy słusznie, bo panowie zaliczyli też kilka samobójów – Erasure. Bardzo przepraszam, ale np. takie „A Little Respect” to kawał dobrego, choć prostego, popowego songwritingu, nawet jeśli ociera się on często o kategorię cheesy. Podobnie jak Martin Gore, Clarke jest wyznawcą staroszkolnego układania kawałków na gitarze, na długo przed rozpoczęciem elektronicznej produkcji. Mimo to, siłą obu są przede wszystkim zdradziecko przyklejające się do ucha hooki, a nie zamaszyste operowanie egzotycznymi sekwencjami akordów.
W roku 1983, tuż po rozpadzie Yazoo, Clarke utworzył kolejny duet, The Assembly, którego drugą połówką był inżynier nagrań Eric Radcliffe. Panowie mieli być fabryką elektronicznych hitów, do śpiewania których chcieli dobierać różnych, często zaskakujących wokalistów. Skończyło się na jednym singlu – „Never Never”, brzmiącym jakby został napisany jeszcze z myślą o Alison Moyet, zaśpiewanym przez Feargala Sharkeya, frontmana pop-punkowego The Undertones. Irlandczyk roztrzęsionym głosem snuje tu opowieść nieuleczalnego romantyka zbierającego się długo i opornie do wyznania uczuć. I choć ma się ochotę wyjechać kolesiowi z liścia ze słowami „get your shit together, bitch!”, to sytuację ratuje nieco Vincent. Głównie za sprawą skrócenia refrenu do nietypowej długości trzech taktów. Do tego dorzuca na rozbieg króciutki, dwutaktowy pre-chorus i voila. Wydawałoby się, że banalny to zabieg, ale tak rzadko pojawiający się w piosence pop, że za każdym razem u mnie plusuje. Ukryty gdzieś w mojej głowie podświadomy licznik podziałów rytmicznych i metrycznych (pozostałość po latach słuchania prog-rocka) lekko głupieje, a to czasem w zupełności wystarcza. It DOES happen to me.
The Assembly – Never Never
Mikołaj Katafiasz
Okoliczności się zbiegły. Lekko walcząc ze sobą w kwestii odszukania własnego stanowiska moralnego podczas wertowania „Lolity” Nabokova, w ramach oddechu odszukałem na youtube znany przebój Vanessy Paradis o podobnym tytule. Oczywiście guzik znalazłem, za to wykosztowałem się srogo na taryfę po Francji. Młody jestem, więc gubię się w tych retrospektywnych wojażach, ale nie uwierzyłbym (gdybym sam do tego nie wrócił), że „Joe Le Taxi” i „Moi… Lolita” to utwory z kompletnie różnych epok. Rzecz jasna, teraz słyszę to momentalnie, cóż rzec – widać jak kurczył się francuski pop z biegiem czasu.
Pozwolę sobie przebiec się tym zbereźnym, literackim tropem i konfrontować dalej. W wyciągniętym swetrze 14-letnia Vanessa z miejsca dystansuje znacznie lepiej przecież uchwyconą w kadrze i dwa lata starszą na swym debiucie Alizee. Sama poużywa sobie później choćby w „Be My Baby”, ale Humberta Humberta już nie obejdzie, podobnie jak i jej rywalka, bo z łatki nimfetki wyrośnie parę dni po swoim pierwszym wideoklipie. Ktoś tu więc nie tylko pokpił interpretację Nabokova ale i spóźnił się z pomysłem, bo w 1988 inny ktoś temat wyczerpał. Oczywiście pół żartem pół serio, ale również rozstrzygnięcie na muzycznym gruncie jest jednoznaczne. Co my tu bowiem mamy? C’est la rhumba śpiewa Vanessa, właściwie może i nie wyczerpując tym tematu, lecz raczej nie w tym rzecz. Decyduje całokształt – saxy fajnie żrą a dziewka się buja na tyle, na ile jej fryzura i outfit pozwalają. Minimalizm, także w tekście, ale jak to jest fonetycznie poukładane! Z wykonem też pełna zgodność, bo tu chyba więcej nie dało by się wydumać.
To musiały być dobre czasy – w ogóle ten tekst miał być wyrazem zaskoczenia tym, co grano na ówczesnej francuskiej wizji ale nie zdążyłem skręcić. By uprawomocnić zbieg okoliczności – chwilę wcześniej wróciłem do nauki francuszczyzny...
Vanessa Paradis- Joe Le Taxi
Karol Paczkowski
Tytuł tego afirmujacego parkietowe szaleństwo programowego (nie)szlagieru myli i naprowadza. Klonowanie zawsze konotuje mechaniczność, sztuczność i społeczne fobie, ale tego tutaj nie znajdziecie, bo to trywialna historia ściemniania duplikatu jakiejś laski. Produktem wielorazowego przetwarzania pozostaje autotematycznie sama piosenka, ale pomimo lekko odhumanizowanych, jakby przywoływanych wspaniałomyślnie przyciskiem, partii refrenowych Cristiny oraz ironicznego dystansu bijącego z tej nienachalnie obrzydzonej konferansjerki klubowego podrywacza (w tej roli Kevin Kline), „Disco Clone” wciąż nosi się lekko, a gracji dodają mu smyczkowe chwyty wielkomiejskich, letnich romansów, czy klawisze lecące w bossa novę. I ten smakowity pastisz dla wytwórni ZE, kolebki hipotetycznego nurtu no-wave, wyprodukował nie kto inny, jak znany i uznany producent muzyki tanecznej - sam John Cale. „Disco Clone”, w zasadzie debiutancki krok Cristiny, rozpoczyna jej niedługą podziemną karierę, ale tutaj przecież pcha się do najwytworniejszych klubów. I jakbym mógł coś powiedzieć, to bym dziewczynę wpuścił. Z tym przerysowanym basem, będącym już bardziej Mario Bros. niż funky, wszystko to oczywiście spływa troszkę farsą, ale osiągnięta prostymi środkami zaraźliwa nośność jest przecież „naprawdę”. Że rzecz jest do bólu przewidywalna, to oczywiste, ale wcale nie mierzy to w intensywną przyjemność odsłuchu, a wesołość nie wynika tylko z rozpoznania przekąsu. To po prostu ciut przerysowana disco kokieteria o niewątpliwej chwytliwości.
Cristina & Kevin Kline – Disco Clone
Marta Słomka
Ze zdumieniem odkryłam, że mój ulubiony utwór Excuse 17, „Forever Fired”, nie figuruje nawet na YouTube. Bo Excuse 17 to w ogóle dosyć zapomniany zespół jest. Punkrockowe trio z Olympii, które śmiało można uznać za podwaliny ikonicznej dziewczęcej grupy Sleater-Kinney, funkcjonuje dziś już chyba tylko i wyłącznie jako ciekawostka – pierwszy band Carrie Brownstein. A może nawet i tego nie pamiętają już najstarsze góralki słuchające wykwitów ruchu Riot Grrrl. Tak czy inaczej to tu wykluł się styl Sleater-Kinney: muzyka pozbawiona gitary basowej, którą to zespoły ze stolicy Waszyngtonu lekce sobie ważyły, chaotyczne call and response wykrzykiwane przez dwie wokalistki i przesterowane, zgiełkliwe gitary wchodzące ze sobą w niesamowitą symbiozę. Excuse 17 lawirowało pomiędzy klasycznymi tematami Riot Grrrl: feminizmem, DIY, antykorporacjonizmem i lesbijstwem, w sposób mniej czy bardziej poważny. „Forever Fired”, pod maską piosenki postzerwaniowej, nie dość, ze dekonstruuje mit dziewuszki łkającej w poduszkę po zerwaniu z facetem, to wręcz sugeruje ideę świata bez mężczyzn w ogóle. A przynajmniej bez mężczyzn takich, jakich świat widział w połowie lat 90.: z jednej strony bezwzględnych, dominujących postyuppies, z drugiej – dzierżących gitary (archetyp męskości) bohaterów ery grunge. Excuse 17 stawiali na kobiety samowystarczalne, także w sferze seksualności, czego wciąż nienauczony niczego bohater „Forever Fired” zdaje się najbardziej obawiać.
Wszystkich zainteresowanych odsłuchem zapraszam po mp3 na e-mail, a poniżej próbka innego kawałka, „Watchmaker”.
Excuse 17 – Watchmaker/Forever Fired
Paweł Szygendowski
Nie od razu Soul zbudowano. A bez głównego konstruktora – Samuela Cooke’a – kto wie, czy prace nie trwałyby po dziś dzień. Zaryzykuję stwierdzenie, że to właśnie tacy artyści jak on przybliżają nas do muzycznej kolonizacji Marsa. Sam nie tylko był głównym pionierem soulu, inspiracją dla takich wielkich postaci jak Curtis Mayfield, czy Otis Redding, ale i (chyba przede wszystkim) autorem takich rewelacyjnych płyt, jak „Ain’t That Good News”.
Albumu nie trzeba przedstawiać miłośnikom czarnego popu. To jedna z najlepszych (obok „Night Beat” i „Soul Stirrer”), najrówniejszych i najbardziej chwytliwych pozycji w dyskografii muzyka z Mississippi. Krążek od początku do końca naszpikowany jest świetnym materiałem, a moje osobiste highlighty to: tytułowy opener, „Good Times”, „Tennessee Waltz”, „Another Saurday Night”. No i oczywiście indeks czwarty – „Rome”. God damn it, jaki ten numer jest dobry. Cooke zdobywa wrodzonym feelingiem i wyczuciem frazy opakowanymi w piękny, afroamerykański timbre – kupuję wokal Sama w całości. Aksamitne chórki w tle ślicznie płyną, wszystko siedzi na miejscu. A do tego te przekurwaklęte dęciaki wwiercające się w uszy. Spróbujcie się od nich opędzić, no spróbujcie, I double dare you. Niech szlag trafi te blaszaki. Jak zresztą ten cały rewelacyjny utwór. Repeat.
Sam Cooke – Rome (Wasn’t Built In A Day)
Komentarze
[21 kwietnia 2012]
[20 kwietnia 2012]