Zajzajer #14
W natłoku nowości i pędzących newsów muzycznych łatwo nabawić się paranoicznego FOMO. Zajzajer jako możliwie najbardziej slackerska rubryka o niszach chce być trochę odtrutką na taki stan rzeczy. W tym odcinku prezentujemy aż 36 notek (czyli znowu więcej niż ostatnio) - przeczytacie w nich o Larkinie czy hypergrunge’u, ale przede wszystkim o dziwnych rzeczach, o których nie za bardzo da się znaleźć informacje w języku polskim. Na zdrowie!
grafika: © Jacek Ambrożewski
Otim Alpha – Gulu City Anthems
Chociaż label Nyege Nyege Tapes istnieje zaledwie kilka miesięcy, to zdążył w tym czasie szturmem podbić muzyczną część internetu. Można powiedzieć, że wytwórnia z siedzibą w Kampali, stolicy Ugandy, stała się katalizatorem, który uwolnił nieprawdopodobne pokłady kreatywności, drzemiące w lokalnej scenie, o której istnieniu wcześniej wiedziało niewielu. W katalogu Nyege Nyege jak na razie najjaśniej rozbłysła gwiazda Otima Alphy, którego zelektryfikowana wersja tradycyjnej muzyki ludu Aczoli sprawia, że od razu nachodzi ochota, by rzucić się w wir tańca. Sposób, w jaki „Gulu City Anthems” utrzymuje przez ponad godzinę karkołomne tempo, jest niesamowity. Jednocześnie materiał pozbawiony jest mielizn i dłużyzn, których często nie wystrzegają się najbardziej renomowani producenci muzyki tanecznej na swoich albumach. Otim Alpha, który tworzył materiał na płytę przez 11 lat, wypracował styl, który łączy tempo chicagowskich footworkowców z wprawiającą w trans gęstością rytmiczną. Witalność tej muzyki może budzić nadzieje, że Globalne Południe niedługo na dobre rozsadzi skostniałe ramy muzyki na parkietach Północy. Bezpośrednio, bez zapożyczeń. (Krzysztof Krześnicki)
Anxiety – Wild Life [EP]
Bardzo logiczna ewolucja w stosunku do zeszłorocznego LP, które było jednym z mocniejszych hc punkowych albumów 2016 r. Zmiana jest sygnalizowana już z poziomu opakowania. Zwierzęcy tytuł, kolorowa paleta, zdecydowanie krótsze numery – widać, że sugerowana przez Anxiety kondycja człowieka ma na nowej EP-ce trochę inny wymiar. I wnętrze albumu to potwierdza. Może nie jest to zmiana radykalna, niemniej całkiem wyraźnie z zionącej pustką, monochromatycznej otchłani, skręcamy w kierunku odpychającego (lub obronnego?) zezwierzęcenia i galopującej, czerwono-fioletowej frustracji. Posłuchajcie okropnego rzężenia na początku „Dumped”, a potem dewolucyjnego wrzasku w stylu Dawn of Humans pod koniec tegoż numeru. Właśnie gdzieś pomiędzy tymi sprymitywiałymi odgłosami siedzi charakter „Wild Life” - dziczy, którą człowiek zgotował człowiekowi. Na tle trzech szybkich prostych wyróżnia się ostatni numer „Lizard Lads Under Rock” - nie tylko dlatego, że jest najdłuższy (trochę ponad dwie i pół minuty, szaleństwo), ale również najciekawszy, przypominający te skrzętniej skomponowane numery z debiutu jak „Delayed” czy „The Worst”. W środkowej części numeru gitary tną coś a'la The Fall, zaś całość wieńczy krzyk i lament szaleńca. I to jest taki moment, w którym gdzieś z tyłu głowy zapala mi się lampka, że Michael Kasparis, główny mózg Anxiety, trochę za bardzo tę ekspresję i tematykę kreuje, że to wszystko idzie bardziej z konceptu niż z trzewi. Póki jednak efekt jest tak przyszpilający, to nie słyszę w tym fałszywej nuty. (Karol Paczkowski)
Beat Detectives – NYPD Records Volume One
Co można powiedzieć o świrach z Beat Detectives? Chris Hontos, Oakley Tapola i Aaron Anderson od kilku lat nagrywają najbardziej angażującą zmysły muzykę na pograniczu dźwiękowego kolażu sampli i outsider-house’owej estetyki, rytmiki. Odnośnie rytmu: sztampowe wręcz chwyty z palety typowego sekwencera to jeden z elementów rozpoznawczych grupy. Czynnik sprowadzający na ziemię, na znany słuchaczom house’u grunt. Drugim elementem są spowolnione, upotworzone, ubestwione sample wokalne, groteskowo zniekształcone jak w muzyce naszego zajzajerowego ulubieńca, Charlesa Barabe’a – słychać to zwłaszcza w „American Dream” i „Locomotive Bread”. Właśnie w niniejszym wydawnictwie zabawa samplami opiera się na zniekształceniach i szumach Wielkiego Jabłka, brakuje parodystyki znanej z „Boogie Chillen Hills Of Cypress”, gdzie na tapetę, z olśniewającym efektem, brane były hip-hopowe rudymenty. Taka specyfika. Nie brakuje też fragmentów typowo basowych (ejże, „CDJ Rhythm 2” to przecież prawie industrial techno), a całość wieńczy interludium (wieńczy, interludium; hm) Spring 2017. Lądujemy skąpani w prześwietlonym promieniami słońca oceanie.
Wspomniane „Boogie Chillen Hills Of Cypress” (wydane przez Where To Now Records) było jedną z moich ulubionych płyt 2015 roku, „Call It What You Want” z 2016 okazał się równie dobry, równie ogromny… No właśnie, jedyne, co można zarzucić tegorocznemu „NYPD…” to rozczarowująco krótki metraż. Ale hej, oby „Volume One” zwiastowało też części drugą, trzecią, czwartą, piątą i dalej, aż ku nieskończoności. Skoro kolaże tria z Nowego Jorku są szczerze niepodrabialne, nie pogardziłbym tasiemcowym cyklem w stylu „This Is What I Do” Lescalleeta czy „Steamroom” O’Rourke’a. Rozumiem, że zgadzamy się w tej kwestii? (Michał Pudło)
Bellows – Strand
Pisanie o takiej muzyce jest prawdopodobnie najtrudniejsze, bo to co najbardziej lubię w „Strand” to fakt, że nie przywodzi mi na myśl zbyt prostych skojarzeń. Doceniam też u twórców, że nie ułatwiają sprawy samym tytułem. „To strand” niby znaczy zacumować, ale okładkowy kolaż Louisa Reithego bardziej wskazuje na „włókno”. Jest faktycznie coś bardzo organicznego w tych kompozycjach – obiekty dźwiękowe, których używają, zdają się w naturalny sposób zespolone ze sobą, choć nie są to struktury, które da się przyporządkować do konkretnych gatunków albo myśleć o nich utylitarnie. Źródło sampli i wszystkich odgłosów też ciężko zidentyfikować, pianino i ptasi śpiew (skrzek?) to właściwie jedyne kilkusekundowe tropy. Do tego pojawiające się repetycje porządkują wypowiedź artystyczną, a nie dają konkretny rytm. Brzmienie też głupio zamknąć określeniem musique concrete czy „muzyka elektroakustyczna”, bo daleko temu do skostniałej akademickości, to zdaje się zbyt poetyckie i niedookreślone. Chyba nie trzeba za bardzo nikomu rekomendować rzeczy z Shelter Press, ale też to kolejny powód, by zwracać uwagę na wszystko, w czym udziela się Nicola Ratti. (Andżelika Kaczorowska)
Black Bananas - Spydr Brain / Frozen Margaritas 7"
Po zawieszeniu Royal Trux Jennifer Herrema grała/dekonstruowała hard rock jako RTX, a Neil Hagerty odpływał (niestety głównie na mielizny) w Howling Hex. Oba projekty miały swoje momenty, ale długie lata minęły, zanim znalazłem taki projekt post-Royal Trux, który by mi się naprawdę spodobał. No i jest. Okazuje się zresztą, że to Jennifer Herrema najnaturalniej przedłuża Royal Trux, kontynuując proces dekonstruowania konkretnych gatunków. Tym razem podpala jazz fusion i soul, no i zgadnijcie co - wychodzi jej z tego kwas najlepszego sortu. „Spydr Brain” brzmi tak, jakbyśmy sunęli limuzyną przez Harlem lat 70., zarzucili karton i ze wszystkich stron wszechświata zostali zalani sprzeczną muzyką, którą jednak łączymy ze sobą doskonale, bo przecież mamy teraz pajęczy mózg. Obok nas siedzi oczywiście równie wystrzelona Jennifer Herrema i próbuje - z powodzeniem - do tego śpiewać. Strona B z kolei, „Frozen Margaritas”, jest jak zjazd po tej imprezie. Ale taki zjazd nietypowy, bo na pełnym komforcie. O ile oczywiście notorycznie przedawkowujecie tak fajne rzeczy jak Black Bananas. (Karol Paczkowski)
Chryste Panie – Chryste Panie
Chryste Panie kompletnie nie nadaje się do słuchania w samochodzie – wiem, bo dokładnie w takich warunkach, gdzieś na Autostradzie Wolności, zapoznałem się z wydawnictwem, i chyba tylko cudem dojechałem do miasta w jednym kawałku, tak dziko wyegzekwowany jest to album. Co my tu mamy? Kwartet żeniący elektronikę z jazzem gra trans, rytuał szamański, jak głosi notka na bandcampie. Najwspanialsze elementy „Chryste Panie” zawierają się właśnie w tym opisie, dzieją się, gdy nawiedzony syntezator Aleksandra Żurowskiego (prawdziwie dystynktywny) wchodzi w dialog z saksofonem Michała Małoty. Nie chodzi jednak o rozmowę, a o tarcia i kontrasty, skoro baraban Michała Stawiarza i perkusja Wojtka Kurka nadają tej transowej muzyce wojowniczej dynamiki. Wszystko utrzymuje się w ryzach, do rozpierdolu w żadnym utworze nie dochodzi. I dobrze, ale też trochę szkoda. To wszak logika rytuału – na tyle dziko, by wybić z codzienności, ale też na tyle pod kontrolą, by mógł być społecznie podzielany – dlatego też narzekania na brak free-jazzowej nawałnicy możemy swobodnie zdusić w zarodku. Chryste Panie okupuje pozycje, jakie wymościły sobie w Polsce składy typu Shofar, Cukunft, a więc cała tradycja chasydzka z Trzaską i Roginskim na czele. Pomijając brak jakichkolwiek odniesień do kultury tradycyjnej u Chryste Panie, mamy do czynienia z muzyką zagraną w sposób, który ewokować ma natchnienie (słowa „ewokować” używam tu w koneksji ze spirytyzmem). Nie próbują więc Chryste Panie niczego kulturowo rewitalizować. Trans ma być suwerenny, agnostyczny, wyzbyty tradycyjnych związków; ma odbywać się w nowoczesnym społeczeństwie, w ciemnych pomieszczeniach, wśród tłumu wspólnie słuchającego improwizacji. Czyli wszystko na swoim miejscu. (Michał Pudło)
Claude Speeed – Infinity Ultra
W napisanej z Olgą Dredną książce „Kogo jest nasze życie?”, po wywodzie o zmianie znaczenia pojęć „transcendecja” i „transcendować” w porównaniu do rozumienia św. Augustyna, Bartłomiej Dobroczyński stwierdza, że imprezy techno to takie participation mystique dla leniwych (w porównaniu z runner's high). Nie mnie oceniać czy to prawda, ale wspominam o tym, bo jakoś dosłownie nie mogę przestać o tym myśleć przy okazji „Infinity Ultra”. W świetnym wywiadzie Stuart Turner wspomina o tym, że po początkowym zachłyśnięciu się sceną klubową w Berlinie poczuł przesyt i chciał poprzez swoją muzykę wyrazić ten stan. Stąd może „800 Super NYC” to już właściwie wkurzony ambient noise, a większość utworów oscyluje wokół dość abstrakcyjnych form. Sytuacja zmienia się na wysokości „Fifth Fortess”, gdzie podpatrzył patent od Lorenzo Senniego do budowania w nieskończoność transowych build-upów, ale w odróżnieniu od szefa Presto?! w końcu rozwiązuje napięcie. Przez długi czas nie mogłam przestać zapętlać tego utworu, ale gdy w końcu przebrnie się dalej okazuje się, że po pierwszej, raczej melancholijnej połowie, wyłania się dość błoga część druga albumu. Wciąż jednak takie utwory jak „Center Tech” mają w sobie pewnego rodzaju smutek zagubienia w wizjach technologicznych utopii - raczej to punkt widzenia znany z serialu „All Watched Over by Machines of Loving Grace” niż transhumanistyczny entuzjazm. Całość puentuje „Dreamdream” – to bardziej popowy utwór na płycie, z potokiem syntezatorowych arpeggiów i ładną melodyjką (nie da się nie przywołać M83 circa „Dead Cities…”, ale Speeed jakby świadomie posługuje się tego typu kiczem). Trudno powiedzieć do jakich wniosków doszedł autor, ale wszystko sugeruje, że znalazł być może, choćby połowicznie, wewnętrzny spokój w czasach chaosu informacyjnego, a „Infinity Ultra” to też studium przejścia przez różne fazy dochodzenia ponownie do siebie. (Andżelika Kaczorowska)
Coca Leaf – Deep Marble Sunrise
Nazwa zespołu, okładka i tytuł albumu sugerowałby czerpanie całymi garściami z dorobku nurtu tropicalia, jednak tutaj duszna, upalna atmosfera jest tylko punktem wyjścia do żonglerki całą gamą gatunków. Zespół powstał na Florydzie, znanej ze swojego gorącego i podmokłego klimatu, a sama płyta została nagrana w nowojorskim studiu, mieście pozostającym nieustannie na froncie nowych muzycznych odkryć już od wielu, wielu dekad. Upał Florydy zostaje tutaj przetłumaczony na język zjaranych gitarowych solówek i mnóstwa niewyraźnych pogłosów i echa, niczym rockowy jam słyszany w malignie spowodowanej ukropem i ukąszeniami owadów. Płyta skacze między gatunkami, na początek lekkie, skoczne disco „New Soft Dawn”, po ciężką psychodelię „No Light Bleeds The Den”, gdzie głęboka linia basu rozjeżdża wszystko jak walec, po fortepianową miniaturę „Twilight Haze”, która brzmi jak eksperymenty Charlemagne Palestine na wspomagaczach. „Riding Ice” jest prawdopodobnie najlepszym momentem płyty, pełnym dysonansów i szalonych przesterów no wave rodem ze składanki No New York Briana Eno, ale wyposażoną we wszystkie współczesne smaczki. Potem jest już nieco spokojniej, kontynuując wyciszającym, niemal ambientowym, ale nadal bardzo psychodelicznym i inspirowanym niemiecką elektroniką z lat 70. „Marble Sunset” i zamykając płytę transowo odjechanym, ale bardzo melodyjnym „Glaze”, przypominającym najbardziej przystępne momenty Sunburned Hand Of The Man, kiedy tworzyli swój freak funk współpracując z Kieranem Hebdenem. (Jakub Adamek)
Cuntroaches – s/t [EP]
Dwukrotnie zbierałem się na koncert tego zespołu w Warszawie. Za pierwszym razem rozkraczył im się bus, skutkiem czego trasa została przerwana. Za drugim podejściem koncert się udał, ale zawiodłem ja - nie miałem ani kasy, ani czasu. Żal ogromny, bo obecnie to chyba najgłośniejszy zespół z Berlina, a obok kumpelskich PUFF!, z którymi robili wspomniane trasy, z pewnością i najciekawszy berliński punk. Jaki to jest piękny, bezczelny hałas. Debiutancka EP-ka (demo również sprawdźcie) powinna zjednoczyć zarówno fanów noise'u, plugawego hc punka w stylu Lumpy & The Dumpers oraz obskurnych kaset death i black metalowych, wykopanych z najbrudniejszych kątów lat 80. W dodatku rzecz jest tak duszna i rozpuszczająca tkankę mózgową, że to właściwie ciemna, kanalizacyjna psychodelia. Tak brzmiałyby muzyka tworzona przez maxshreckowskiego Nosferatu, gdyby ten przepracował odrzucenie przez społeczeństwo na rzecz buzującej jadem mizantropii. Kiedy słucham tej EP-ki, czuje się też trochę jak młody chłopak na obiedzie u Fritza Haarmanna z The Tenderness of Wolves. Będziecie chcieli wziąć po tym prysznic. Co najmniej dwukrotnie. (Karol Paczkowski)
Cybe – Tropisch Verlangen
Doznałem nie lada szoku, gdy ogarnąłem, że te nagrania pochodzą z pierwszej połowy lat 80., bowiem brzmią jakby zostały stworzone przez dzisiejszych fascynatów mieszania new age’u z tzw. muzyką świata, do których należą np. Kink Gong czy bliski kolega Jamesa Ferraro – Spencer Clark. Za projektem Cybe kryje się Holender Siebe Baarda, który zainspirowany podróżami do Azji Południowej (Indonezja, Indie, Tajlandia), nagrywał w swojej sypialni muzyczne impresje ze swojej podróży. Swoboda z jaką łączy elektroniczne instrumentarium z tradycyjnym robi nie lada wrażenie. „Tropisch Verlagen” ani przez chwilę nie popada w egzotyczny kicz, który niestety często towarzyszy tego typu produkcjom. Cybe udało się wypracować własny język, w którym syntezatory i samplery idealnie harmonijnie współgrają z autochtonicznymi instrumentami. Kontemplacyjne dźwięki gamelanu i sample dzikiej przyrody przeplatają się z elektronicznymi rytmami perkusyjnymi. Odróżnienie, które dźwięki są generowane, a które zagrane na nie poddanych obróbce „żywych” instrumentach jest naprawdę trudne, co budzi respekt dla umiejętności Holendra. Efekt plasuje się gdzieś między tribal ambientem Jona Hassela, Ariel Kalmy czy Coil (hipnotyzująca 15-minutowa suita „India”) a poszukiwaniami twórców balearic house’u. Dla wszystkich, którzy pragną się udać w tropiki, a nie mają takich możliwości, seans z „Tropisch Verlangen” będzie dobrym zamiennikiem (tytuł albumu tłumaczy się jako „tropical desire”). (Krzysztof Krześnicki)
Damaged Bug – Bunker Funk
O ile Thee Oh Sees (od tego roku przemianowani na Oh Sees) to świetny psychrockowy zespół z wieloma zabójczymi refrenami (zarówno studyjnie, jak i na żywo), lider kapeli John Dwyer lubi zagłębić się w swój świat poprzez projekt Damaged Bug, którego syntezatorowo-perkusyjne osiągnięcia prezentuje regularnie raz na kilka lat w postaci albumów-petard. Najnowszym fajerwerkiem jest „Bunker Funk”, być może najbardziej dopracowane wydawnictwo w dotychczasowym dorobku Damaged Bug. O ile poprzednie albumy pełne były przesterowań i niedoróbek, czerpiąc garściami z Silver Apples i podobnych pionierów elektroniki, najnowszy album wkracza na wyższy poziom, zarówno na poziomie rytmicznym – perkusjonalia są tutaj zdecydowanie bardziej złożone i szybsze („Bog Dash”, „Ugly Gamma” czy „Rick’s Jummy”) – jak i na poziomie ogólnej produkcji, ponieważ syntezatory i gitara brzmią znacznie bardziej czysto i mniej garażowo, co nie oznacza, że zniknęły całkowicie momenty swoistego brudu, z którego słynęły zarówno dzieła Thee Oh Sees, jak i samego Damaged Bug. Dwyer umiejętnie oscyluje między zjaraną psychodelią a cholernie chwytliwymi melodiami, wyciągając hooki z kapelusza niczym magik, który wciąż wymyśla nowe sposoby na oczarowanie słuchacza. (Jakub Adamek)
Aaron Dilloway – The Gag File
Gag to jedno z najbardziej niepokojących słów w języku angielskim. Niesie bowiem ze sobą sprzeczne znaczenia. Z jednej strony pozytywne: żart, dowcip, gag. Z drugiej skrajnie negatywne: krztusić się, wymiotować, kneblować. Dilloway już któryś raz miesza te znaczenia, pielęgnując rolę współczesnego błazna. Pamiętacie okładkę „Modern Jester”? Czy facet w masce głupka wygląda śmiesznie, czy może raczej jak świr, który właśnie szykuje się do home invasion? Podobnie z creepy pacynką, pozującą do zdjęcia na okładce „The Gag File” - kolejnego albumu Dillowaya z rodzaju tych bardziej konceptualnych, nie stricte noise'owych. Sapanie, dźwięki otoczenia, podsłuchane rozmowy, rozmaite hałasy – Dilloway tworzy tu całe środowiska, a w nich niemalże narracje, a z pewnością wyraziste sugestie. Przez „Karaoke With Cal” prowadzi nas przetworzony, równie śmieszny, co przerażający głos, a sam kawałek to coś w rodzaju downtempo stworzonego z myślą o piwnicznych salach tortur. A więc cały czas jeżąca włosy na skórze sprzeczność. Taki Dilloway podoba mi się najbardziej - kiedy pokazuje, że potrafi tworzyć bardzo ciemny, lepki i nie do końca jasny nastrój, niekoniecznie sięgając przy tym po radykalne środki. Hałas w większym natężeniu pojawia się tu sporadycznie. Najwyraźniej w potężnym, kruszącym młoteczki w uchu „Born In A Maze”. Pomijając, że rytm w tym numerze przypomina wolno toczący się pociąg towarowy, to tak naprawdę noise'owy banger. Ok, może nie zadziałałby w tradycyjnym klubie tanecznym, ale już w klubie BDSM – nie wiem, nie byłem, z pewnością wiecie lepiej. (Karol Paczkowski)
Disasterpeace - Hyper Light Drifter
Disasterpeace to artysta doświadczony w chiptune'owych soundtrackach do gier i autor świetnej ścieżki do filmu „It Follows”. Słuchałem wielu jego rzeczy w ostatnim czasie i sądzę, że szczyt zaliczył jednak w 2016 r. za sprawą soundtracku do „Hyper Light Drifter” - jednej z piękniejszych gier niezależnych ostatnich lat. Estetyka gry to z jednej strony stary jRPG wymieszany z przygodówką w 8 bitach, a z drugiej glitch art - rozlane barwy, poszarpane tekstury, kasza i zakłócenia na ekranie. Tak jakby płyty tektoniczne świata przygody magii i miecza oraz świata cyfrowego naszły na siebie, wywołując katastrofę, która zostawia po sobie jedne z najpiękniejszych ruin, jakie widziałem na ekranie. I podobnie muzyka - majestatyczna i nastrojowa, ale brutalizowana basem i glitchami. Spotyka się tu mnóstwo kontynentów: impresjonizm (zarówno w formie ambientowych mgieł, jak i malowania klawiszami w stylu Debussy’ego), 8-bitowa muzyka do gier, progressive electronic, a także współcześniejsze klimaty, z umiłowaniem błędu, niepokojem matematycznym w stylu starszego Boards Of Canada czy nawet neo-carpenteryszczyzną na czele. Polecam, zarówno ścieżkę, jak i bardzo wymagającą, ale satysfakcjonującą grę. (Karol Paczkowski)
Dopplereffekt – Cellular Automata
Powrót enigmatycznego projektu do formatu albumowego po 10 latach przerwy przyniósł zimne, odhumanizowane electro, eksplorujące ambientowe przestrzenie z robotyczną precyzją. Formacja od początku istnienia konsekwentnie trzyma się polityki anonimowości, podchodząc śmiertelnie poważnie do filozofii, w której przekaz jest ważniejszy niż przekaźnik. Chociaż brzmienie Dopplereffekt przechodziło wiele faz w swojej ponad dwudziestoletniej historii, a Gerald Donald i To Nhan Le Thi byli zaangażowani w wiele innych projektów, tym niemniej Dopplereffekt był dla wielu twórców muzyki elektronicznej punktem odniesienia w kwestii stylu, łączącego niemieckie eksperymenty syntezatorowe i soundtracki do filmów science fiction czy cyberpunkowych. Tam, gdzie inny projekt Donalda – Drexciya, skupiał się na budowaniu afrofuturystycznej mitologii, Dopplereffekt na „Cellular Automata” idzie w kierunku przeciwnym, kładąc nacisk na naukowe podłoże twórczości. Koncept albumu opiera się na automacie komórkowym, który jest (cytując za „Encyklopedią PWN”) „siecią komórek (symulowanych w pamięci komputera), z których w danej chwili każda może przyjmować jeden z wielu stanów”. Album jest próbą zamiany naukowej abstrakcji i skomplikowania procesów fizycznych na bardziej zrozumiały język muzyki. Materiał na „Cellular Automata” brzmi jakby został skomponowany przez robota lub algorytm komputerowy, lecz jego ludzkie pochodzenie może zdradzać podskórna melancholia, bijąca z futurystycznych aranżacji. (Krzysztof Krześnicki)
Eye – Other Sky
Jeśli na hasło „nowozelandzka muzyka eksperymentalna” w Waszych oczach zapala się płomień – jesteście w domu. Eye to trio, w skład którego wchodzą Peter Posterous (Lapdog), Jon Chapman (Double Leopards, Ray Off) oraz legenda nowozelandzkiego podziemia - Peter Stapleton (The Pin Group, Dadamah, Flies Inside The Sun, The Terminals). Niemal każdy zespół z Peterem Stapletonem na pokładzie pachniał nowozelandzkimi glebą i powietrzem. Nie inaczej jest i teraz. Eye to w tej chwili jeden z najmocniejszych zespołów uprawiających piękny, organiczny hałas. Free improv o rytualnej sile, nawet jeśli ma to być ściśle prywatny rytuał. Płyty Eye – bo warto wspomnieć również doskonałe „Winterwork” z 2014 r. - mogłyby ukazywać się pod szyldem legendarnego Xpressway Records, z tą jednak różnicą, że to zdecydowanie nie estetyka lo-fi. Jeśli Eye jakkolwiek blisko do artystów w rodzaju The Dead C (również pochodzą z Dunedin), to raczej w ich najnowszym wcieleniu, z bardziej monumentalnym niż zrujnowanym brzmieniem.
Pierwsza kompozycja na płycie nosi tytuł „Tension Cue” i Eye jak najbardziej zasłużyli sobie na żonglowanie pojęciem napięcia. Mogliby wręcz dawać z budowania napięcia lekcje. Całe „Other Sky” jest bowiem jak stan napięcia tuż przed burzą. To jest ten moment zatrważającego, ale i pięknego zagęszczenia powietrza, który Eye z jednej strony przedrzeźniają dronującymi gitarami, plemienną perkusją, analogowymi hałasami i mantrami znad misy tybetańskiej, a z drugiej – robiąc dokładnie to samo - oddają hołd gwałtowności natury. Nawet jeśli głośno nie grzmią, jak w niesamowitym, wokalizowanym „The Moon In Your Eyes”, albo w wieńczącym album „Threave”, to jednak zawsze coś się tutaj tli pod skórą. Niesamowity album. Hałaśliwych rytuałów magicznych z Nowej Zelandii na całe szczęście nie trzeba jeszcze szukać wyłącznie w archiwach. (Karol Paczkowski)
Expressway Yo-Yo Dieting – Undone Harmony Following
Dziedzictwo DJ-a Screw jest nadal żywe. Wpływy spowolnionego mistrza można znaleźć nie tylko w soundcloudowych remiksach z tagiem „chopped & screwed” i revivalu Memphis rapu. Echa brzmienia wymyślonego przez producenta Houston są słyszalne w internetowych estetykach jak witch house zapoczątkowany przez Salem czy vaporwave, którego jednym z ojców był Daniel Lopatin. Po metodę twórcza zapoczątkowaną przez Screw sięgają również eksperymentalni artyści zajmujący się plądrofonią, jak goszczący często na łamach tej rubryki Alex Gray (znany jako D/P/I) i autor opisywanego LP Pat Maher. Pochodzący z Portland twórca od ponad dziesięciu lat tworzy pełne zgrzytów i szumów kolaże, jako podstawę wykorzystując technikę Screw. Yo-Yo Dieting bazuje na południowym hip-hopie, który poddaje ogromnym zniekształceniom, dodając chore ilości przesteru i pogłosu. Rozmyte do granic możliwości wokale tworzą chaotyczną magmę, którą trzyma w ryzach głęboki bas i hałaśliwy beat perkusyjny. Chociaż „Undone Harmony Following” brzmi jak zły trip Lil Ugly Mane’a czy Techno Animal, to jest w dziwny sposób zaraźliwe i i hipnotyzujące. (Krzysztof Krześnicki)
Fire-Toolz – Drip Mental
Kiedy Daniel Lopatin wydawał 2015 roku swój album „Garden of Delete” jako Oneohtrix Point Never, stworzył na potrzeby promocji nowej płyty historię fikcyjnego zespołu Kaoss Edge, tworzącego gatunek zwany „hypergrunge”. Oczywiście, żaden utwór rzekomego zespołu nie ujrzał światła dziennego, jednak wyobraźnię internautów rozpaliła koncepcja zapomnianego zespołu z ery wczesnego szerokopasmowego internetu, który popadł w zapomnienie. Najbardziej do określenia „hypergrunge” pasuje solowe dzieło Angel Marcloid z Chicago, która stworzyła album „Drip Mental” pod aliasem Fire-Toolz. Już sama okładka bawi i dziwi dziwnym stylistycznym amalgamatem – oto trójwymiarowy render z komputerem rodem z vaporwave’owych wydawnictw krzyżuje się z logotypem rodem z black metalu. Podobnie jest w warstwie muzycznej. Oto agresywny industrial i stereotypowy vaporwave przepełniony dźwiękami internetowych powiadomień i błędów komputera krzyżuje się z growlującymi wokalami, oscylującymi gdzieś pomiędzy estetyką screamo a black metalem. Często jest bardzo rytmicznie i imprezowo, a jednak strasznie niezręcznie, jakby coś nie pasowało. Niczym cybergoth, który podstępnie został zabrany przez przyjaciół na Wixapol. Chce się tańczyć, ale jakoś głupio. (Jakub Adamek)
Giant Claw - Soft Channel
Keith Rankin to prawdziwy auteur: swoją wizję realizuje zarówno w warstwie muzycznej, jako Giant Claw oraz wizualnej, tworząc okładki i oprawę graficzną albumów w prowadzonej przez siebie wytwórni Orange Milk (której nakładem ukazał się również wspominany w tym odcinku Zajzajera album Nico Niquo). Wszystkie wydawnictwa owego labelu, mimo obracania się w kilku różnych nurtach eksperymentalnej elektroniki (takich jak ambient, glitch czy footwork), łączy charakterystyczny minimalizm i abstrakcja, co można najlepiej określić jako Internet musique concrète. Giant Claw jest swoistym wzorcem z Sèvres tej estetyki: jego najnowsze albumy to abstrakcyjne patchworki strzępów melodii, szkieletowych rytmów i chirurgicznie pociętych sampli wspomaganych przyspieszonymi lub spowolnionymi wycinkami wokali (których źródła zlokalizować nie sposób), co brzmi momentami jak zderzenie twórczości Johna Wiese i Amnesia Scanner, jednak o wiele bardziej cierpiące na ADHD od obu tych artystów. Twórczość Rankina nie jest łatwa i zdecydowanie nie jest dla każdego - ciężko tutaj o przystępną melodię, chwile niemal całkowitej ciszy mieszają się tutaj z eksplozjami hałasu i glitchu, zmasakrowane wokale tworzą własny, bełkotliwy język. Jest za to mnóstwo plądrofonicznego szaleństwa, niczym bieganie po stroboskopowym labiryncie. Wyjątkiem jest tutaj “006”, gdzie MIDI skrzypce tworzą niemal kojącą, klasyczną melodię. (Jakub Adamek)
FNU Clone Inc. - Binary or Die
Dystopia klasy B. Żółty strumień świadomości. Mizantropia pijanego androida. Dyskoteka na promie kosmicznym po wypiciu pięciu butelek syropu na kaszel. Kopulacja z mutantem opętanym przez demona. Alicja po drugiej stronie KiBlA ver. 1.00678. Muzyka z iPada Ricka z "Rick & Morty". Entropijna imprezka! Zabierzcie paranoje i schizofrenie, o resztę się nie martwcie. Będziemy kręcić blanty z książek Baudrillarda i śmiać się ze zdjęć kup w estetyce glitch-artu. W ramach zabaw przewidujemy m.in. oglądanie przyspieszonych newsów w VR-rze (kto ostatni zwymiotuje – wygrywa!). Zapraszajcie znajomych, złapmy się wszyscy za ręce, bio-kończyny i macki, wznosząć transparent "I HATE MAN"!
Tak mogłaby wyglądać broszura rozdawana przez nie tak tajną (bo zalaną w sztok) agenturę FNU Clone Inc. Jeśli z czymś Wam się ta nazwa kojarzy, to możecie kojarzyć FNU Ronnies, czyli jedną z najważniejszych weird/space punkowych załóg przełomu ostatnich dekad. FNU Clone Inc. to klon tamtej grupy. „Binary or Die” dla większości z Was będzie pewnie niesłuchalnym, przesterowanym do granic możliwości, nieskładnym i nieśmiesznym bełkotem. Ale jeśli lubicie te bardziej jajcarskie albumy z Load Records, kochacie Chrome i dziwne zespoły z lat 90., to „Binary or Die” okaże się pozycją szalenie rozrywkową i bystrą w swoim zgłupieniu. Dla mnie to w pewnym sensie tegoroczne „Living In The Partyzone” PUFF! - dystopia/paranoja/cywilizacyjna biegunka, zaserwowana z lekkością pojebanej gry arcade'owej, w którą gramy po 10 piwach. Jim V, facet, który stoi za tą wyklejanką, niekoniecznie jest jednak gościem, z którym chciałbym te piwa wypić. Niemniej, FNU Clone Inc. zapewniają oczyszczające (lub przeczyszczające) szaleństwo, którego przecież wszystkim nam dzisiaj - zwłaszcza dzisiaj - potrzeba. Nieprzekonani? Ok, no więc jest tutaj również szurnięty cover "I'll Be Your Sister" Motorhead. KO, GAME OVER. (Karol Paczkowski)
Gnod – Just Say No to the Psycho Right-Wing Capitalist Fascist Industrial Death Machine
Aż dziw bierze, że ta banda freaków z Manchesteru nigdy nie gościła na łamach Zajzajera (kiedyś pojawił się tylko projekt poboczny Marlene Ribeiro, która wydaje pod pseudonimem Negra Branca). Kolektyw Gnod przez ponad 10 lat istnienia eksplorował wiele eksperymentalnych form muzyki gitarowej – na początkowych wydawnictwach grupa celowała w psychodeliczne drony, które z czasem zaczęły nabierać luźno ustrukturyzowanej formy krautowych jamów. Na ostatnich dwóch wydawnictwach „Infinity Machines” i „Mirror” formacja zaczęła ciążyć w kierunku bardziej hałaśliwych gatunków gitarowych, ocierając się nawet o metal. W przypadku „Just Say No” echa psychodelicznych korzeni ekipy słyszalne są tylko w strukturach utworów, które są rozbudowywane nawet do 12 minut trwania (na kończącym płytę „Stick In the Wheel” po końcowej erupcji hałasu, następuje kilka minut transowego uspokojenia).
Gnod nigdy nie byli pogodnymi hipisami, atmosfera ich pierwszych nagrań jest raczej duszna i ciężka, jednak wydaje się, że wydarzenia które miały miejsce w Zjednoczonym Królestwie, jak i na świecie w zeszłym roku zmotywowały ich, by wyrazić swój gniew i sprzeciw za pomocą ściany hałasu. Mają z kogo czerpać, bowiem przecież rock szczyci się tym, że jest muzyką protestu (trzeba jednak przyznać, że na początku XXI wieku słynny rockowy pazur został przytępiony). W swoich najbardziej agresywnych momentach Gnod brzmią niczym Brainbombs i Flux Of Pink Indians, natomiast w tych mniej hałaśliwych, ale brzmiących równie radykalnie fragmentach, zdają się czerpać z Savage Republic i starszych kolegów z Manchesteru – The Fall. Sam już zdążyłem się zgubić w swoim podejściu do nowej muzyki gitarowej z zagranicy (nasze podwórko trzyma się dobrze) – czy przestałem jej słuchać, bo nie mogłem znaleźć nic dla siebie, czy nie umiałem znaleźć czegoś co mnie zaciekawi, dlatego ograniczyłem jej słuchanie (co było pierwsze, jajko czy kura)? Dlatego też cieszę się, że wpadł mi w ręce tak dobry kawał nonkonformistycznego jazgotu i darcia mordy jak „Just Say No to the Psycho Right-Wing Capitalist Fascist Industrial Death Machine”. (Krzysztof Krześnicki)
Gosheven – Leaper
Chyba w każdym tekście o Opal Tapes pojawia się coś o tym, że trudno nadążyć za ich tempem, tak jakby piszący usprawiedliwiał się, że poświęca im za mało czasu – na wszelki wypadek zrobię to już na początku tekstu. W tym roku warto sięgnąć choćby po Sote, ale dziś nie o nim. „Leaper” to dość wyjątkowa pozycja w katalogu, bo to już zupełne odejście od elektroniki na rzecz m.in. niestandardowych strojów gitarowych. Do tego sam koncept jest nafaszerowany różnymi smaczkami – „Well-Tuned Dreams” to odniesienie do „Well-Tuned Piano” La Monte Younga, pseudonim artysty to postać kolonizatora ze Star Treka, a sam zainteresowany twierdzi, że to wszystko jego refleksja nad „miejscem w seksualnym społeczeństwie”, ale w sumie to bardziej nad kondycją ludzkiej egzystencji. Tak, brzmi to jak opis w MOCAK-u, ale o dziwo Gosheven robi muzykę, którą chyba najprościej określić jako medytacyjną. Może to też dlatego, że wciąż używanie słowa sublimalny skazuje na wysłuchiwanie wyzwisk, że jest się pretensjonalnym bucem, ale ja wciąż nie znajduję innego, które wyrażałyby uczucia towarzyszące obcowaniu z jego twórczością. Zresztą on i tak się posuwa dalej i ma nawet utwór „Sublime Fragility”, który brzmi ciut jak Stars of The Lid (tutaj przypomnijmy ten urywek z historii polskiej krytyki muzycznej). Z mojej strony to komplement, ale ostrzegam też, że dawki doniosłego przestrzennego ambientu są tutaj sporawe. I jeszcze z autotune’a, szczególnie jak sampluje się do niego organy i chóry, ale te dodatkowe elementy doprowadzają podniosłą konwencję ad absurdum. Gdzieś z tyłu głowy przyszło mi do głowy bardziej skomplikowane Natural Snow Buildings, ale może bardziej to, że jeśli ktoś trochę się rozczarował kierunkiem, w którym poszedł Kuba Ziołek, to może droga egzaltowanego typa jakoś do niego przemówi. Ja tam się zachwycam.
(Andżelika Kaczorowska)
Ipek Gorgun – Apheilon
Mam nadzieję, że spędziliście tegoroczny apheilon jak najdalej od Ziemi (ziemi?), a jeśli nie, to sama Ipek Gorgun sugeruje, że nie warto jakoś specjalnie przejmować się terminami. Czy jednak faktycznie należy noise i ciszę można traktować zamiennie? Nie tylko ten cały John Cage, a choćby współcześnie ten przykład świetnie pokazuje, że cisza – prawdopodobnie przez to jak bardzo jesteśmy otoczeni zanieczyszczeniami akustycznymi przez postęp cywilizacyjny itd. – ma o wiele większy potencjał jako koncept czy strategia wyjściowa niż noise. Dzięki przeciągającym się bezdźwięcznym momentom każde najmniejsze szurnięcie zaczyna nabierać na znaczeniu, a niezbyt głośne fragmenty stają się o wiele bardziej odczuwalne. Szczególnie przy tak skrupulatnie napakowanych detalami fakturach chwile oddechu odgrywają niebagatelne znaczenie, bo dzięki nim można być uważniejszym. Może to łatwo zagłuszyć uliczny korek zza okna, a też niezbyt sprawdza się w trakcie miejskich spacerów, jeśli ma się kiepsko wytłumione słuchawki. Dość duże wymagania, wręcz luksus w dzisiejszych czasach, móc tak się odciąć, ale co innego zostało? (Andżelika Kaczorowska)
Darren Keen – It’s Never Too Late To Say You’re Welcome
Sympatyczny, brodaty nowojorczyk Darren Keen idealnie wpisuje się w estetykę wytwórni Orange Milk, która nieustannie oscyluje gdzieś pomiędzy footworkiem a kiczowatą musique concrete, przepełnioną dźwiękami z syntezatorów MIDI. Najnowszy album Keena to swego rodzaju album koncepcyjny, łączący połamane footworkowe rytmy z uprzejmością, której tak bardzo brakuje obecnie, zwłaszcza w internecie. W erze wszechobecnych bluzgów i plucia jadem tytuły utworów takie jak „Thank You”, „Arigato”, „Excuse Me”, „Thanks Again” czy „You’re Still Welcome” brzmią jak miód na serce, podczas gdy umiejętnie rozmieszczone melodie albo sprytne użycie sampli powodują uśmiech na twarzy, podrywając jednocześnie do tańca. Keen ma większe ambicje niż wielu innych producentów footworku: nie ogranicza się do zapętlania jednego-dwóch sampli przez całą długość trwania utworu, stawiając raczej na rozbudowane, kwieciste melodie, dopasowując je do skomplikowanych rytmów, które nieraz spowalniają, oferując chwilę odpoczynku od stroboskopowej prędkości. (Jakub Adamek)
King Gong – Imer Zeillos
Pseudonim/nazwa „Kink Gong” ma fantastyczne (pop)kulturowe konotacje. Po pierwsze: król Gong był władcą regionu Chu starożytnych Chin w czasach Dynastii Zhou. W kolektywnej pamięci internetu pozostał głównie za sprawą wielkiej porażki w bitwie pod Yanling, kiedy to armia wrogiego okręgu Jin rozgromiła wojska okręgu Chu (przypominają się czasy grania w Shogun: Total War). Po drugie: w świecie Mobius (chodzi o komiksowe uniwersum skupione wokół jeża Sonica), Kink Gong jest kreacją złego Doktora Ivo Robotnika, a konkretnie olbrzymim małpo-robotem ze złotego metalu, który ucieka z laboratorium i sieje spustoszenie w komiksowej krainie. Nie mówię, że choćby i to omawiane „Imer Zeillos” brzmi, jak gdyby cała starożytna armia chińska wygrywała pałkami muzykę na złotym metalowym cielsku, zupełnie nie. To jasne, że nie. Absolutnie nie… Choć wizja jest piękna.
Kink Gong to projekt Laurenta Jeanneaua, domorosłego antropologa dźwiękowego, który sukcesywnie i żmudnie rejestruje muzykę w najbardziej odizolowanych miejscach świata. Zamiast jednak odkładać szpule w nienaruszonym stanie, woli raczej miksować i eksperymentować. „Imer Zeillos” zbiera muzykę południowo-wschodnich rejonów Azji, z terenów Kambodży i Laosu, co słychać przy pierwszym kontakcie – bogactwo dzwonów, wokaliz i transowe burdony tamtejszych „Gongowych orkiestr”, przechodzące płynnie, wręcz organicznie jeden w drugi. Side A, bardziej „etnologiczny”, kończy się pustką, świerszczami i przypadkowymi stukami sprzętu (to coś, co zawsze sprawia, że uważam swoje prywatne nagrania terenowe za *wysoce amatorskie*, ech, ale jak widać Jeanneau się tym nie przejmuje). To kapitalny prolog do side B, bardziej eksperymentalnej strony, z czarną otchłanią i grą echa, okazjonalnymi wybuchami pieśni, słowem: field recording z twistem, wysoce zmiksowany i poszatkowany side. Jeśli Kink Gong podtrzyma passę albumów tak kompletnych, zachwycająco złożonych, to może jego nazwa niedługo stanie się household name w gospodarstwach sympatyków eksperymentalnego field-recordingu (to chyba już się dzieje). (Michał Pudło)
Midwife – Like Author, Like Daughter
Kilka miesięcy temu, po tragedii w Oakland, przez USA przeszła fala zamknięć małych niezależnych miejscówek ze względów na zagrożenie pożarowe. Jedną z nich było Rhinoceropolis, przystań dla takich projektów jak HEALTH czy Thee Oh Sees, nie mówiąc już o Lightning Bolt... Czemu o tym wspominam? Otóż „Like Author, Like Daughter” jest poniekąd wyrazem żałoby Madeline Johnston po tym miejscu. Z perspektywy zewnętrznej może to być kompletnie niezrozumiałe – jak można płakać po jakimś tam zapyziałym barze, gdzie zbijają bąki fani lo-fi i innych rzeczy dla nerdów? No można, jeśli to miejsce tworzy zwartą społeczność będącą tzn. drugim domem i zdarzyło się tam zacząć kilka zjawisk, których nie da się zaszufladkować. Pewnie na o wiele mniejszą skalę, ale takim miejscem w jakimś stopniu wydawała się być choćby warszawska Eufa i stąd kilku czytających może się z tym jakoś utożsamić. Midwife (aka Sister Grotto) na swoim albumie daje sobie prawo do posmęcenia i przemyślenia kilku spraw używając dużej ilości efektu distortion. Utwory nie są jakoś bardzo różnorodne, to wciąż szkoła dronowych piosenek troszkę w stylu starej, dobrej Grouper, ale każdy ma w sobie to coś. I w sumie może właśnie w tym jest jakaś taka wewnętrzna siła, nie w stylu „gdyby Czyngis-chan zapłakał, to by nikt się nie odezwał”, ale taka no, ech, ludzka? (Andżelika Kaczorowska)
Nico Niquo – In A Silent Way
Ambientu nigdy za wiele: Australijczyk Nico Callaghan jest klasyczny do bólu w swej twórczości, czerpiąc z dokonań mistrzów analogowych syntezatorów z dodatkiem perfekcyjnie wyszlifowanej, krystalicznej czystości produkcji. Jednak przy drugim albumie w karierze brzmienie Nico Niquo staje się jeszcze bardziej minimalistyczne i szkieletowe, porzucając pełne melodie i utwory na rzecz uderzeń basu i hałasu oddzielonych przez długie momenty ciszy, niczym medytacja, gdzie długa cisza i skupienie skutkują eksplozjami geniuszu. Jak przy szkieletowym „He Loved Him Madly”, gdzie wyłaniające się z ciszy fragmenty melodii tworzą charakterystyczną narrację, lub powoli narastającym „Rendered”, przy którym sekwencje syntezatorów składają się na subtelny, emocjonalny krajobraz. „In A Silent Way” to seria spokojnie, powolnie narastających syntetycznych dźwiękobrazów, których emocjonalny ładunek ujawnia się dopiero po n-tym odsłuchu, operujący na subtelności i relacji pomiędzy ciszą i hałasem, starający się znaleźć złoty środek pomiędzy falami basu, masywnymi dronami i całkowitym brakiem dźwięku, chwalący sobie subtelność i ciszę, a jednak szanujący dynamikę syntezatorów spod znaku Klausa Schulze lub innych wykonawców berlińskiej szkoły. (Jakub Adamek)
Nidia – Nídia É Má, Nídia É Fudida
Minęły dwa lata od wydania ciepło przyjętej EP-ki „Danger” i od tego czasu lizboński label Principe tylko umocnił swoją pozycję jednego z najciekawszych zjawisk na obecnej scenie klubowej. Debiutancki album zamieszkałej w Bordeaux Portugalki o angolskim pochodzeniu przynosi kolejny krok w rozwoju artystki. Nidia (teraz podpisująca się tylko własnym imieniem) coraz głębiej wchodzi w badania swoich muzycznych korzeni. Struktury jej miniaturowych kompozycji, mimo zachowania repetytywnego charakteru, stały się bardziej skomplikowane i dopracowane pod względem detali. Stało się to bez utraty zadziornego charakteru jej pierwszych utworów, co może wynikać z głębokiego przekonania o własnej wartości 20-letniej artystki (tytuł można tłumaczyć na angielski jako „Nidia is bad, Nidia is dope”, więc ten, lepiej uważajcie). Na płycie obecnych jest wiele form pochodzących z luzofońskiej części Afryki, jak kizomba, funana, batida oraz znane i lubiane kuduro. Tradycyjne wpływy poddane zostają rekombinacji za pomocą komputerowego oprogramowania, tworząc nowoczesną hybrydę gatunkową, przefiltrowaną przez wrażliwość Nidii. Na albumie zdarzają się melancholijne momenty jak „I Miss My Ghetto”, lecz dominują bijące energią parkietowe kawałki (najbardziej wyróżniający się „House Musik Dedo”) oraz eksperymenty z zapętleniami rytmu („Underground” czy „Puro Tarraxo”), które przywodzą na myśl spowolnioną wersję footworku Jlin. Mam wrażenie, że Nidia dopiero zaczęła się rozkręcać, a biorąc pod uwagę, że ma ledwie 20 lat, na pewno jeszcze o niej usłyszymy. (Krzysztof Krześnicki)
Aine O'Dwyer – Locusts / Gegenschein
A jednak wszedłem; zresztą, zdarza się to nieraz
I zawsze jestem w kropce przy takiej wizycie,
Niepewny, czego chcę; i czego się spodziewać,
Gdy kościoły kompletnie już wyjdą z użycia –
Na co je przerobimy? [...]
Kim będzie ten ostatni gość, którego znęci
Dawna natura gmachu? Może któraś z ekip,
Co opukują stalle, robią szkice murów?
Jakiś koneser ruin, w zachwycie cielęcym
Nad zabytkiem? Amator świąt, w pogoni za
Narkotykiem kadzideł, ornatów i chórów?
A może tym kimś będzie ktoś taki jak ja,
Niedoinformowany, znudzony, z jałowym
Sercem, a jednak brnący w tę krzyżową przestrzeń
[...] Choć nie mam pojęcia,
Co ta duszna stodoła może w sobie mieć
Wartościowego, lubię stać w ciszy jej wnętrza:
Bo to poważny dom, poważna pod nim ziemia;
W jego powietrzu każda konieczność człowiecza,
Rozpoznana, przebiera się w strój przeznaczenia.
I to wystarczy, aby rzecz stała się wieczna [...]
Philip Larkin, "Chodzenie do kościoła", przeł. Stanisław Barańczak
(Karol Paczkowski)
Bill Orcutt – Bill Orcutt
Szalony Święty Mikołaj, patrzący w przestrzeń ponad obiektywem na okładce nowego wydawnictwa Billa Orcutta, zatytułowanego „Bill Orcutt”, to Bill Orcutt we własnej osobie. To kwestia szkieł i brody. Trochę inaczej zapamiętałem twarz Amerykanina po koncercie na Unsoundzie dwa lata temu, gdy występował w krakowskiej Rotundzie w obecności niebieskich świateł, sam na scenie, w zdezelowanych trampkach, grając akustycznie swoje utwory i, okazjonalnie, łamiąc konwencje klasycznych amerykańskich songów i ballad wykonaniem karkołomnym, kanciastym – lecz przepięknie spójnym. Najnowszy album bohatera tej notki składa się właśnie całkiem z takich dekonstrukcji standardów, z tym że zagranych na elektryku (i zaznaczmy, że sytuacja jest przełomowa, bo to pierwszy elektryczny album Orcutta). Ujarzmienie przesteru na przestrzeni całego LP niesie ze sobą kapitalne konsekwencje – tak jak w optycznym zjawisku bokeh, pierwszy plan dekonstruowanych utworów, szczątek linii melodycznej takiego „White Christmas” czy „Over The Rainbow”, jest ostry i klarowny, natomiast elementy stanowiące tło, a więc przetrącone basowe struny, pozostawione na luzie i drgające mięsistym reverbem, stanowią rozmyty plan drugi, dodając tym samym walorów rozmiękczających. Słucha się tej muzyki tak, jak ogląda zdjęcia zrobione jakimś vintage’owym szerokokątnym obiektywem Carl Zeiss Jena. „Christmas On Earth” zapiera dech w piersiach.
Choćby nie wiem jak daleko posunąć analizę „dekonstruowania”, co przecież jest zbędne, musimy pamiętać, że u Orcutta zawsze chodzi głównie o emocje i ekstazę, nie o technikę na chłodno. Orcutt nie jest więc kolejnym epigonem Dereka Baileya. Jest ojcem chrzestnym przyszłych epigonów samego siebie. (Michał Pudło)
Pershing – (aspen)
„Aspen” to dzieło młodego warszawiaka, Michała Rutkowskiego, tworzącego pod pseudonimem Pershing. Wyposażony tylko i wyłącznie w gitarę akustyczną i swój głos oraz zainspirowany twórczością Tylera Burkharta, Teen Suicide i Mount Eerie, postanowił stworzyć debiutancki, amatorski album pełny zwiewnych, intymnych miniatur, oscylujących gdzieś pomiędzy rozdzierającym smutkiem i radością życia (opis albumu z jego bandcampowej strony głosi: „i really hope it will bring some joy into your heart”), co oddaje swoim lekko drżącym głosem, przypominającym nieco głos młodego Phila Elveruma. Inspirację oddaje również chałupniczy klimat nagrań, co wspierają nagrania analogowych formatów, jak kaseta VHS umieszczana w magnetowidzie w otwierającym „Intro / A Question”. Pershing umiejętnie operuje głosem, przechodząc od zwyczajnego śpiewnego tonu do niemal szeptu, obnażając się przed słuchaczem za pomocą introwertycznych tekstów po angielsku oraz bardzo prostych, gitarowych chwytów. I w tej prostocie jest metoda. Z jednej strony jest w „Aspen” sporo epigonizmu, a jednak jest on na swój sposób urzekający – kto z nas nie czerpał kiedykolwiek z dorobku starszych, aby znaleźć własną drogę? Pershing ma potencjał i pozostaje nadzieja, że ten młodzieniec go odpowiednio wykorzysta. (Jakub Adamek)
Dave Phillips – Rise
Ze wszystkich dotychczasowych nagrań Dave’a Phillipsa największe wrażenie wywarł na mnie album nagrany wraz z Hiroshim Hasegawą, a wydany w 2015 roku przez Monotype Records – „Insect Apocalypse”. Koncept był imponujący: z wielokrotnie nałożonych na siebie owadzich dźwięków Phillips i Hasegawa tworzą apokalipsę, której jeźdźcami okazują się miliardowe roje owadów, konsumujące wszelkie życie, przynoszące tylko beznadziejną śmierć – w wyobrażeniu tym ludzkość napotyka swój kres w wilgotnych wnętrzach owadzich labiryntów.
Tegoroczny „Rise”, solowy i radykalny w swym politycznym wymiarze projekt Phillipsa, traktuje ideę cierpienia już z perspektywy bardziej przyziemnej (choć wciąż pojawiają się elementy owadzie, np. mucha tłucząca się o ścianki szklanego słoju). Słuchamy głównie nagrań tortur, walk ulicznych, strzelanin; krzyki, wrzaski, tępe uderzenia; a nad wszystkim panuje gargantuiczny bas i okazjonalne motywy fortepianu (a nawet sporadycznie death metal). Rodzi się z tego kolejna w dorobku Szwajcara apokalipsa – równie ateistyczna, ale tym razem czysto ludzka.
Diagnozy społeczne na bok: „Rise” to najmocniejsza dźwiękowa dystopia, jaką usłyszycie w tym roku – jest nawet skuteczniejsza niż „PARADISO” Chino Amobiego (pomijając różnice stylistyczne obu albumów), gdyż nie popada niepotrzebnie w literackość i fantazję; nie tworzy nowych futurystycznych obrazów, lecz wyłuskuje elementy składowe teraźniejszości, w szkle powiększającym kolażu ukazując przerażająco wyraźnie ogrom cierpienia i grozę tych sytuacji, które dzieją się wciąż, codziennie, za kurtyną medialnej agendy, i robi to bez wskazywania palcem, bez dat, miejsc, winowajców. Phillips uwzględnia tylko czysty czynnik terroru, z którego ulepione jest właśnie „Rise”, płyta w pełni zasługująca na tag ritual protest music. (Michał Pudło)
Tonga Boys – Tiri Bwino / Kukaya – Kukaya 1: Ukhaliro
Minęło 60 lat od pierwszych etnomuzykologicznych wypraw Hugh Tracey’ego do południowej Afryki. Jednym z krajów, do którego dotarł Tracey był Nyasaland, znany dzisiaj jako Malawi – tam też prawie sześć dekad później nagrywać udał się Piotr Cichocki, stojący za labelem 1000HZ Records. Owocem wyprawy są dwa wydawnictwa, w których bogate tradycje duchowe ludów Malawi przeplatają się z kwestiami społecznymi, które trapią lokalne społeczności. „Tiri Bwino” Tonga Boys kipi witalną energią i kreatywnością – tej drugiej wymagały nie tylko same utwory, lecz również stworzenie perkusyjnego instrumentarium z przedmiotów codziennego użytku. Z kolei Kukaya w swoich polirytmicznych kompozycjach poddają reinterpretacji rytualne formy muzyczne ludów Malawi, które jednocześnie mają funkcję terapeutyczną, jak i artystyczną. Na plus można zapisać minimalną ingerencję nagrywającego w albumy oraz fakt, że zyski z nagrań są wysyłane do afrykańskich muzyków. Działalność 1000HZ rozpoczyna się obiecująco, więc kto wie, może te wydawnictwa to pierwsze jaskółki zwiastujące powstanie polskiego Sublime Frequencies? (Krzysztof Krześnicki)
DJ Sports – Modern Species
Tworzenie gatunkowych kolaży jest oczywistością na współczesnej scenie muzyki elektronicznej, jednak stworzenie albumu, na którym różne style harmonijnie ze sobą współgrają, wymaga nie lada kunsztu. Tym bardziej może zaskakiwać, że taka sztuka udała się nieznanemu szerzej debiutantowi, pochodzącemu z duńskiego Aarhus. Lekkość z jaką DJ Sports łączy ze sobą deep house, jungle, ambient i IDM mogłaby sugerować, że mamy do czynienia z jakimś weteranem brytyjskiej sceny klubowej, wydającym dla Warp czy Planet Mu. „Modern Species” zadziwia dbałością o szczegóły, a pogodna atmosfera wydawnictwa rodem z Balearów sprawia, że płyta może się idealnie sprawdzić jako ścieżka dźwiękowa do babiego lata. (Krzysztof Krześnicki)
WWWINGS – A+G
Czym jest WWWINGS? Najkrócej mówiąc: najlepszym dowodem na to, jak internet łączy ludzi o wspólnych zainteresowaniach. Ten duet, którego członkowie pochodzą z Kamczatki i Ukrainy, tworzący swoje utwory na odległość z pomocą mediów społecznościowych takich jak VK czy Telegram, zdołał zostawić resztę muzycznego świata daleko z tyłu za sprawą albumu „PHOENIXXX”, wydanego w 2016 roku nakładem wytwórni Planet Mu. Ich najnowsze dzieło, „A+G”, jest zdecydowanie mniej przeładowane bodźcami i mniej chaotyczne od poprzednich wydawnictw. Co nie znaczy, że nie jest trudne do opisania. Brzmienie duetu WWWINGS najlepiej oddaje tytuł jednego z utworów: „Genrefluid”. Muzyka rosyjsko-ukraińskiego duetu oscyluje w szarej strefie pomiędzy IDM, UK bassem, post-industrialem i techno, jakby próbując ośmieszyć wszystkich próbujących narzucić sztywne ramy dla tej muzyki i ją zaszufladkować. Określenie „A+G” jako konkretny gatunek nie ma sensu, jest to po prostu muzyka z Przyszłości przez duże P. Połamane rytmy, zniekształcone wokale, nagłe wybuchy hałasu i zdeformowanych sampli pociętych z chirurgiczną precyzją przywodzą na myśl eksperymenty Amnesia Scanner, M.E.S.H. czy Oneohtrix Point Never, jednak tutaj pomysły, które u tamtych artystów przypadały na cały album, tutaj zajmują przestrzeń pojedynczych utworów. WWWINGS tworzy muzykę, która próbuje oddać szalone przyspieszenie i bombardowanie zmysłów oferowane przez współczesny internet, ciągła kanonada obrazków, gifów, memów i dźwięków, która nie daje chwili wytchnienia. Jest ciężko i bezlitośnie. Być może najtrafniej opisuje WWWINGS jeden z użytkowników serwisu Bandcamp: electronic death metal. (Jakub Adamek)
Various Artists – Sweet As Broken Dates: Lost Somali Tapes From The Horn Of Africa
Somalia w przekazach medialnych figuruje dzisiaj jedynie jako tzw. państwo upadłe – dominują stamtąd tylko informacje o działalności piratów, porywających statki dla okupu czy ataków terrorystycznych, organizowanych przez komórkę Al-Kaidy w Rogu Afryki Asz-Szabab. Żaden z piszących do Zajzajera nie może tego pamiętać, ale przed wybuchem ekonomicznego kryzysu w Somalii pod koniec lat 80. i eskalacją napięć politycznych, które doprowadziły do wybuchu wojny domowej po obaleniu somalijskiego dyktatora Siada Barre’a w 1991 roku, Somalia przeżywała renesans swojej świetności, tak jak gdy w czasach średniowiecznych Mogadiszu był najważniejszym portem na Oceanie Indyjskim. Pomimo cenzury i represji ze strony dyktatury, somalijska kultura rozkwitała – Barre wprowadził powszechną edukację, a kobiety zostały dopuszczone do publicznych wystąpień.
Mogadiszu stał się kulturalnym centrum kraju, które ściągało wszystkie talenty do siebie. W tyglu wielowiekowych wpływów arabskich, indyjskich, etiopskich i włoskich z czasów kolonialnych, miasto stało się najbardziej wielokulturową stolicą Afryki. Słychać to w muzyce, w której indyjskie skale oraz afrobeat mieszają się z zaśpiewami znanymi z Bliskiego Wschodu i krajów Maghrebu oraz najnowszymi zdobyczami techniki w postaci importowanych syntezatorów. W Somalii rynek muzyczny był znacjonalizowany, dlatego jedyne taśmy z nagraniami muzyków były przechowywane w lokalnych stacjach radiowych. Gdy działania wojenne i naloty bombowe na buntowników pod koniec lat 80. zaczęły przybierać na sile, radiowcy z Hargeisy (stolicy nieuznawanego państwa Somaliland, powstałego po wybuchu wojny) zakopali wiele tych taśm w ziemi lub wywieźli je zagranicę. Dzięki ich poświęceniu możemy zapoznać się dzisiaj z różnorodnością somalijskiej muzyki, gdzie bollywoodzki pop sąsiaduje z etiopskim jazzem, a afro-funk przeplata się z kosmicznym disco. Premiera tej składanki to prawdziwe święto dla fanów muzyki afrykańskiej. (Krzysztof Krześnicki)
Mikey Young – Your Move Vol. 1
Jeden z najciekawszych muzyków (Eddy Current Supression Ring, Ooga Boogas, Total Control) i jeden z najzdolniejszych producentów/inżynierów (w momencie pisania tej notki około 400 zmajstrowanych płyt) naszych czasów chce jeszcze podbić świat syntezy? Cóż, bierzcie moją forsę. Zamiłowanie do elektronicznych brzmień Young zdradzał już od początku istnienia Total Control. Z płyty na płytę było jej coraz więcej, aż wreszcie na „Typical System” gitary zeszły na drugi plan, a z niektórych numerów, jak choćby z fantastycznego „Bloody Glass”, zniknęły zupełnie. Nie powinno więc dziwić, że Young w zaciszu domowym nieco śmielej przemierzał syntezatorowe uniwersa. I nie powinno również dziwić, że efekty brzmią fantastycznie – Young to w końcu mistrz obróbki dźwiękowej, synonim ponadprzeciętnej jakości. Co jednak może zdziwić, to jakość samej muzyki. Nie jest to może rzecz, która zostanie z Wami na lata, ale z pewnością nie jest to również byle ciekawostka czy dodatek do portfolio, przy którym można przyklasnąć jedynie za poszerzenie horyzontów. Your Move Vol. 1" jest fantastyczną przygodą – pulsuje tutaj niezwykle barwne, analogowe życie, które w żadnym momencie nie nuży. To groove'ująca syntezatorowa psychodelia, bliska kosmicznym, new-age'owym eksploracjom, choć tutaj zamiast poważnej duchowej medytacji raczej zwiedzamy sobie przyjemnie roztopiony świat w skittelsowej palecie kolorów. Bardzo interesujące, mięciutkie, masujące mózg kompozycje, które spodobają się nawet nie tyle fanom Younga, co tym zupełnie niekojarzącym jego przeszłości słuchaczom. Jakby co, Resident Advisor już ten krążek zauważył. (Karol Paczkowski)