Zajzajer #1
Wiele wydawnictw, których słuchamy, bardzo chcielibyśmy zrecenzować dla Screenagers, ale mamy świadomość, że dla większej ilości osób ważniejsza jest nowa płyta Arcade Fire niż jakaś hermetyczna kaseta z małego labelu z Oklahomy. Nie narzekamy na to, ale też chcielibyśmy pokazać, że dzięki Internetowi wszyscy mamy dostęp do muzyki, która może zadowolić najróżniejsze gusta. Stąd pomysł na rubrykę, która zbierze nasze ulubione nagrania związane z szeroko rozumianą muzyką eksperymentalną. Selekcja nie jest w żaden sposób wiążąca, bo wybieramy to, co nam się podoba – bez względu na domniemane gatunki, często też obecność/nieobecność w mediach. Korzystając z okazji, że właśnie trwa podsumowanie roczne, inaugurujemy działalność wyborem wydawnictw z całego 2013.
Black Pus - All My Relations
Brian Chippendale na co dzień czyni noise-punk-transową rzeźnię w Lightning Bolt, ale tym razem nagrywa pod szyldem Black Pus. Poza charakterystycznym, bałaganiarskim furkotaniem perkusji grającej w tempie pierdyliarda bpm pojawiają się syntezatory i masa nakładek na wokal, a także, jeśli wierzyć artyście, bardziej osobisty przekaz. Z okazji „All My Relations” Chippendale zdecydował się przenieść solowy koncept z garażu i czterośladu do studia. Jeśli mam być szczery, nie słyszę wielkiej różnicy: większa przestrzenność miksu i nieco bardziej rozróżnialne ścieżki nie kryją faktu, że wciąż mamy do czynienia z kakofonią wybuchającej fabryki cukierków. Okazjonalnie pojawia się melodia i mniej skomplikowany przytup (okraszone zabawnym klipem „1000 Years”), ale najważniejsze i tak są konkursy perkusyjnej szybkości, w których Chippendale idzie łeb w łeb z Zachiem Hillem z Helli i Death Grips. Innymi słowy – środki może odrobinę odmienne, ale efekt nie odbiega daleko od Lightning Bolt. To zbyt mało, by uznać nowe Black Pus za must hear. Zostaje piękna okładka i wspomnienie jednorazowego, psychodelicznego odsłuchu. O właśnie, słuchanie tego na narkotykach nie wydaje się być niewłaściwym pomysłem. (Miłosz Cirocki)
Circulation of Light – Winding/Winded
Z dość bogatej oferty bardzo dobrych kaset, które w tym roku wydało Sangoplasmo, ta jedna jest dla mnie wyjątkowa. Skrywający się pod pseudonimem Circulation of Light Nathaniel Ritten nagrał już pod tym aliasem cztery albumy, znany jest też ze świetnej, żeby nie powiedzieć tego nieszczęsnego słowa, kultowej grupy Burial Hex (również z Kinit Her i The World On Higher Downs, związanymi z wytwórnią Brave Mysteries). Zresztą „kult” stoi niedaleko zainteresowań muzyka – jako student filozofii i religioznawstwa dość często pogrywa w swoich nagraniach z konwencją muzyki medytacyjnej, spirytystycznej. Czemu „Winding/Winded” jest takie wyjątkowe? Przygoda zaczyna się już od oprawy wizualnej – to jedyna taśma z Sango, która jest przezroczysta, też do tej pory jedyna w tym roku z jasną okładką. To świetne dopełnienie muzyki – strona A to minimalistyczna kompozycja na idiofony, prawdopodobnie dzwony rurowe, oraz cytrę, jak zgaduje Bartosz Nowicki, która poprzez swoją coraz bardziej komplikującą się fakturę wprawia w klaustrofobiczny wręcz nastrój. Na stronie B, „Winded”, wydaje się być jeszcze bardziej gęsto, bazę stanowi dolne pasmo wypełnione głębokim dronem, zrównoważone akcentami marimby. Z czasem utwór przeradza się w istną ścianę dźwięku, by nagle wpuścić nieco powietrza. Słuchając tego mini-albumu (2x13 minut) pierwszy raz w pokoju mojej koleżanki wynajmowanym od kobiety wierzącej w terror psychotroczniczny czułam się, jakbym weszła w umysł nawiedzonej właścicielki. (Andżelika Kaczorowska)
Cream Juice – Man Feelings
Kiedy natknęłam się na utwór „Straight Edge” duetu Cream Juice jakiś czas temu na Soundcloudzie, w mojej głowie pojawił się wers Ziomali Rap na Banicji – „nieznane rejony/jestem wkurw*”. Pomyślałam sobie, że to kolejna udziwniona muzyka wydana na przestylizowanej kasecie, która nie wiem czemu służy, być może tylko potwierdzeniu swojej ekscentryczności. Ale coś mi kazało zapamiętać nazwę i wrócić do nagrań Cream Juice później. Całe szczęście, bo może ta chimerczna twórczość brzmi z początku odrzucająco, ale ma ku temu powody. „Man Feelings” jest, jak naprowadza tytuł, prawdopodobnie najbardziej sonicznie, a zarazem emocjonalnie porąbaną rzeczą, którą dane mi było słyszeć w 2013 roku. Dużo śmieciowych dźwięków, typu kiczowaty saksofon („So Smooth”), a zarazem częste zmiany tempa, szaleńcza bitmaszyna czy upodobanie do wszystkiego, co skrzeczy i piszczy, to nie tylko elektroniczne figle i swawole, również ilustracja swoistego wewnętrznego rozdarcia. Ale spokojnie – to wydawnictwo nie jest aż tak traumatyzujące, ma sporo dość ekstatycznych fragmentów, które z powodzeniem mogłyby znaleźć się choćby na albumach Dana Deacona (np. „Oh Oh Oh Oh”). Co prawda, nie radzę słuchać całości będąc zestresowanym, wtedy lepiej sięgnąć po bardziej wyciszony (ale bez przesady) debiut Cream Juice. Ale gdy ma się czas i nerwy na dźwiękowe szarady w skrajnym wydaniu, „Man Feelings” to jedna z lepszych tegorocznych propozycji. (Andżelika Kaczorowska)
Cuntz – Aloha
Różnie to bywa z punkiem na świecie, ale „aussie-punk” niezmiennie trzyma się doskonale. Goście z Cuntz są na to kolejnym dowodem, wydając w tym roku dwa dobre, kompletnie inaczej nagrane/zagrane albumy. Pierwszy z nich, „Aloha”, jedzie dołem i pogłosem, wydaje się brutalniejszy i dużo mniej oczywisty, gdzie „Solid Mates” jest dużo szybszy i eksponujący wysokie, trashowe tony (emblematyczny dla tej płyty może być pastisz fonetycznych upodobań punkowców w „'Ation”), zlewając się w jeden kawałek. Pozostawione same sobie „Solid Mates” jest naprawdę niezłe, ale postawione obok „Aloha” wydaje się nieco mętne.
Tak jak i sposoby na album, tak i inspiracje grupy wydają się dość szerokie, choć raczej potraktowane zlewem. Skojarzenia wielokrotnie podążają jednak w stronę Brainbombs z okresu „Obey”, bo obok gitar traktowanych papierem ściernym na modłę Lubricated Goat, to właśnie tej maniakalnej repety udzieli nam się tutaj najwięcej. Psychopatyczny, amelodyjny wokal bliźniaczy z Peterem Rabergiem napotkamy w co drugim utworze, ale to maltretowanie jednego, szmacianego riffu jak w „Lost” i „Mum” należy przede wszystkim zaliczyć na poczet Szwedów. No i mocny przekaz – nie znajdziemy może w tekstach Cuntz kompletnie radykalnej tematyki mordów, gwałtów i poniżania kobiet, ale wycieka z nich nie mniej sugestywna wizja społecznej i moralnej degrengolady, w którym zespół zasłania się pozornym nihilizmem, co po raz kolejny pozwala na porównanie do Brainbombs. Pozornym również w znaczeniu muzycznym, bo antymuzyczność jest w rzeczywistości bardzo świadoma (fani Flippera znajdą tu dla siebie wiele dobra). Instrumenty mają zresztą post-punkową wyrazistość, raczej więc słyszymy rewitalizację wielkości The Jesus Lizard (wraz z manierą Davida Yowa) niż zacierające brzmienie sztuczki lo-fi. Słowem punk, którego (nie) chce się słuchać, odpowiednio intensywny, śmieciowy, szorstki, bezpretensjonalny, wchodzący w brudnych butach. A banalność tych epitetów to tylko smutny znak, że szafuje się nimi w odniesieniu do obszczymurków, przy których Cuntz wyrastają na coś – uwaga – autentycznego. (Karol Paczkowski)
Jeremiah Cymerman – Sky Burial
Materiał muzyczny do arcydzieła reorganizacji i cut-upu, jakim jest „Sky Burial”, dostarczyli znani i szanowani improwizatorzy – Jeremiah Cymerman (bas-klarnet), Peter Evans (trąbka), Nate Wooley (trąbka) i Matt Bauder (saksofon) – a wszystko w ramach wspólnej sesji w nowojorskiim klubie Roulette w okolicach sierpnia 2012 roku. Coś, co nagrane zostało jako klasyczny, akustyczny free improv, za sprawą post-produkcyjnej interwencji Cymermana przemieniło się w angażujący i misternie zaaranżowany kolaż, pocięty wściekle nożycami i potraktowany „estetyką usterki”, przez co słuchacz kompletnie gubi trop przy próbie zlokalizowania poszczególnych głosów. Po chirurgicznych zabiegach nie pozostaje na szczęście ani jeden zgrzyt, ani śladu szwów.
Kazus tego albumu można z powodzeniem przyrównać do rodzimego „Jedwabnika” supergrupy Dwutysięczny. Oba albumy powstały dzięki szeroko zakrojonej interwencji w fragmenty bądź całostki dostarczonych nagrań instrumentalnych. Porównywane inicjatywy różnią się jednak efektami. Słuchamy „Jedwabnika” dla spójnej, linearnej konstrukcji i walorów ambientalnych, podczas gdy „Sky Burial” przeznaczony jest dla wszystkich, których fascynują nowe rozwiązania na gruncie wolnej improwizacji i free jazzu. Cymerman stworzył inferno wirujących trąbek, saksofonu i klarnetu, muzykę kotłującą się w sferycznej przestrzeni bez punktów zawiązania i kulminacji, bez stałego pulsu, jakiegokolwiek zaczepienia w podłożu. Od tego wędrowania w jazgotliwej chmurze burzowej można nabawić się zawrotu głowy - ale jakże fascynujące to kołowanie. W efekcie „Sky Burial” to ewidentnie jeden z najbardziej odkrywczych albumów około-jazzowych tego roku. (Michał Pudło)
Kevin Drumm & Jason Lescalleet – The Invisible Curse
Intrygujące faktury i nieprzewidywalne skoki napięcia to zdaje się dwa składniki niezbędne do stworzenia wartościowego materiału opartego na dronach i hałasie. Choć zresztą, CO JA TAM WIEM. Porzućmy mędrkowanie – warto rozmawiać bez zahamowań o tak doskonałej EP-ce, jak „The Invisible Curse” Drumma i Lescalleeta. Mamy tu rozbicie na tracki „Invisible” i „The Curse” – w podobie zabiegu The Dead C przy okazji tegorocznej płyty „Armed Courage”. Pierwszy utwór traktuje o przestrzeni. Podsłuchujemy nawarstwiony pogłos pustej sali, cichnący, odsłaniający dzwoneczkowe elementy, potem tektonikę odległych wstrząsów. Gdy już zostajemy z gołym wysokim dronem, znamionującym zamieranie, zostaje on stopniowo wzmocniony i odradza się w formie ogłuszającego dudnienia przechodzącego w serię spięć i przetasowań. Kulminacja to istna przeplatanka wielu ścieżek, wielowarstwowa i architektonicznie zaburzona, co jasno daje do zrozumienia który z dwójki artystów sygnuje całość (Drumm, gdybyście mieli wątpliwości). Kolejna kompozycja – „The Curse” – nosi natomiast wyraźne znamiona stylu Jasona Lescalleeta. Sampel instrumentalny zagubiony gdzieś między warstwą hałasu, przemieszcza się powoli, jak gdyby walczył o obecność. Wreszcie po serii potyczek triumfuje wybuchem wyrazistego fragmentu hitowej piosenki „Wouldn’t It Be Good” Nika Kershawa – synth-popowej gwiazdy lat 80-tych. Oczywiście Lescalleet nie byłby sobą, gdyby nie zmasakrował tej piosenki drastycznym spowolnieniem obrotu szpuli. Mamy więc ironiczną obecność przeboju. Dzieło trickstera, który bawi się kontekstami (czymkolwiek one są) dla samej szatańskiej frajdy. (Michał Pudło)
Dusa – Segermannen
Niewiele wiadomo o tym artyście, poza tym, że jak wielu dzisiaj poszukuje tajemnicy (nurt archiwalno-analogowy), oraz że Szwecja i Muminki. Za tymi pogaństwami stoi niejaki Daniel Jonsson (niedaleko do Johnstona, ale poza umiłowaniem kaset podobieństw nie ma), nagrywający jako Dusa od 1996 r. „Segermannen” to typowo szwedzka robota i można ją porównać z częścią utworów Dungen, którzy w swoich najbardziej rozbudowanych kompozycjach wychodzili od użycia pożyczonej z folkloru pieśni, by za chwilę popchnąć całość na nieznane, nowe tereny, przedłużające, ale i własnym językiem komentujące zainicjowaną atmosferę. „Segermannen”, na którego dwóch stronach znajdują si kompozycje niemal identyczne, również startuje od typowej, skandynawskiej piosenki pop-folkowej i ten rys lat 60. spaja całe wydawnictwo. Z tym że po kilku minutach przechodzimy w analogowe misterium. I ciężko powiedzieć, czemu akurat Dusa wydała mi się warta wspomnienia z całego szeregu podobnych albumów. Być może dlatego, że – wbrew modzie – język, którym się posługuje, jest bardzo złożony i nie ma tu miejsca na celebrowanie jednego leitmotivu albo na linearny, ambientalny rozwój kompozycji. Segermannen to ciągłe zmiany, w dodatku tak konkretne, że łatwo będzie sformułować zarzut o niespójności albumu. Ja jednak widzę go jako jedną, szczegółową fotografię, którą widzimy wpierw w całości, by potem zanurzać się w poszczególnych jej rejonach – chacie nad rozlewiskiem, lesie, wzgórzu, etc. Do tego szczypta nostalgii w duchu Leylanda Kirby'ego i wychodzi kaseciak, na którym podróżuje się doskonale przynajmniej przez dwa miesiące (sprawdzone). (Karol Paczkowski)
Ensemble Economique/Heroin in Tahiti – No Highway/Black Vacation
„No Highway/Black Vacation” to pierwszy split-album Briana Pyle’a (Ensemble Economique) i włoskiego duetu Mattioli-De Figuereido (Heroin In Tahiti), i mam nadzieję, że nie ostatni. O tak dobranym połączeniu trudno mówić inaczej, niż w samych superlatywach. Dobrze zażerają obie dopełniające się części tego wydawnictwa. „No Highway” w całości, czyli w trzech częściach, brzmi niekiedy jak… Heroin in Tahiti na swym debiucie „Death Surf” z 2011 roku – ewidentnie podobne kąsające wstawki gitar powtarzane z uporczywością nawracających majaków. Równocześnie to powrót Pyle’a do pamiętnej surowości „Psychical”.
Pierwszy utwór napędzany jest potężnym bębnem, gitara momentami popada w rejony „Talk Show Host”, b-side’owego odrzutu z „The Bends” Radiohead (komizm tego porównania wywołuje dreszcze). Kawałek „No Highway” to Lynchowskie zgubienie i lęk, „Desir, Desire” jakoś w końcu ratuje nas z opresji, ale utwierdza w fakcie, że właśnie przed chwilą wydarzyło się coś niepokojącego. Natomiast Włosi z Heroin In Tahiti podeszli do współpracy przewrotnie – zamiast w rewanżu poimitować EE, proponują film dźwiękowy o tragicznej w skutkach wyprawie w tropiki. Wylot, lotnisko pełne zabieganych podróżnych, przylot, rajska dżungla, naiwny optymizm, wreszcie konfrontacja, krew, ucieczka przez gęstą dżunglę, stężenie opium w organizmie i rozmazana wizja, fatalne w skutkach przebudzenie. Być może tak wyglądałby „Wujek Boonmee, który potrafi przywołać swoje poprzednie wcielenia”, gdyby był azjatyckim horrorem klasy b. Być może też te gitary, żywcem wyjęte ze spaghetti westernów, powinny na dłużej zagrzać miejsce w tak sprawnie realizowanej neo-psychodelii – nadają odpowiedniego, gorzko-kwaskowego posmaku. W całości krążek, obywając się bez nagrań dźwiękowych głębokiej selwy, sugeruje jej nieustanne otoczenie. (Michał Pudło)
Gunslingers - Massacre-Rock Deviant Inquisitors
Połączenie nazwy zespołu i albumu przedstawia treść muzyczną tej 12" tak dobrze, że można wyczuć jej zasadniczy klimat jeszcze przed odsłuchem. Masakra ze strony tych francuskich rewolwerowców (połowa muzyków Gunslingers współtworzy - znany ze świetnego zeszłorocznego albumu "Occult Rock" - projekt Aluk Todolo) jest komiksowa jak "Od zmierzchu do świtu" - noise rock przełamywany jest tu surf-rockiem, a na trasie tej brudnej, motocyklowej motoryki stoi masa kowbojskiego country i bluesowych zagrywek. W odróżnieniu od debiutanckiego albumu Gunslingers, "No More Invention", na którym poza długaśnym "Light Slinger Festival" dostaliśmy osiem raczej krótkich numerów, na tej EP-ce znajdujemy dwa dłuższe jamy, które mogłyby zresztą zostać sklejone w jeden. Sztafaż wydaje się oczywisty - skóra, czarne długie włosy, rude butelki, knajpiany rock&roll pełną parą. Gunslingers są jednak dla tego klimatu dolnym odcinkiem układu pokarmowego albo upośledzonym dzieckiem. Dużo robi w tej sprawie wokal, który jest jakby z innego rejestru - środowiska najbardziej zniszczonych, szczerbatych punkoli. Instrumentalna warstwa nie pozostaje dłużna, grając szybko i pulsacyjnie, ale wściekle na odpierdol. Wizja dewiacyjnych inkwizytorów z tytułu od razu więc uzupełnia garage-rockowy stereotyp, czyniąc Gunslingers zespołem brzmiącym naprawdę oryginalnie. Muzykę ludzi honoru albo muskularnych badassów z Dzikiego Zachodu znamy bardzo dobrze, czas na zespół pijaczków-gwałcicieli i hien cmentarnych. (Karol Paczkowski)
Hair Police – Mercurial Rites
Uznana firma specjalizująca się w przesterowywaniu każdego źródła dźwięku, Hair Police, cieszy wolą poszukiwań. Grupa poruszała się po terenach skrajnie agresywnych (harshowe „Blow Out Your Blood”), niemal darkambientowych (momenty na „Empty Quarter”), analizowała możliwości analogowych zabawek (świetny singiel „Fear Of Sleep”). Przyszła pora na wcielenie nieco bardziej kompleksowe. „Mercurial Rites” to niedługie improwizacje, które starają się dotykać różnych płaszczyzn jednocześnie. Poza rozoranymi dystorcją wokalami, gitarą basową i zapewne nieortodoksyjnym zestawem perkusyjnym pojawiają się różne akustyczne źródła dźwięku zniekształcane już samym procesem nagrywania. Zaskoczeniem są pojawiające się czyste tony. Rezultatem jest intrygująca fonia, która jednak wydaje się być trochę bezcelową, pozbawioną zmysłu kompozycyjnego. Owszem, kompozycja raczej nigdy nie miała większego znaczenia w kwestii amerykańskiego noise'u, ale jednak wraz z decyzją stworzenia bardziej przejrzystego materiału przydałoby się przy okazji przenieść akcent z efemeryczności na całościowość. Przez ten zabieg „Mercurial Rites” to ani emocjonalny wyrzyg, ani żadna dźwiękowa historia. Mimo wylądowania w sferze „ambientowości”, to niegłupia rozrywka i rezultat dłuższej roboty niż wciskanie losowych przycisków i niesprawiedliwością byłoby nazwać ten album złym. Polecam jako tło pod randkę z fanem/fanką, dajmy na to, Merzbowa. (Miłosz Cirocki)
Hey Colossus – Cuckoo Live Life Like Cuckoo
Kolejne zaskoczenie od Hey Colossus, jednego z moich obecnie ulubionych gitarowych składów. Południowolondyński zespół chyba pozazdrościł Borisowi eklektyzmu – choć zaczynał od suchego sludge’u na debiucie, zaskoczył fenomenalnym trans-metalem na „Happy Birthday” i wdał się w zbytnią pseudoawangardowość (rozwlekłe tempa, dark ambient) na „RRR”. Szczęśliwie nowe oblicze zespołu to powrót do formy. Do metalowego tygla wrzucono nieco redneckowaty hard rock i krautrock różnej maści - poza rytmiką spore znaczenie mają elektroniczne ozdobniki. Efekty są fenomenalne. Cytując klasyka; „nóżki nie oszukasz”, tak buja. Plus, autorzy „Feedbackera” mogą pozazdrościć Colossusowi wyważonego dystansu do klasyków i do samych siebie – album budzi szczery uśmiech na twarzy (wokal w „Hot Grave” i tekst tamże), ale poczucie humoru zupełnie nie przysłania wartości muzyki. Podobnie odbieram wspomniany niżej projekt Prurienta, Ash Pool – niepoważna aura daje sporo frajdy z odsłuchu. (Miłosz Cirocki)
Okkyung Lee/C Spencer Yeh/Lasse Marhaug – Wake Up Awesome
Przyznam, że czytając zapowiedzi tego albumu dobór osobistości ze światka improwizacji wydał mi się tak nierealny (Lee i Yeh to jedni z moich ulubionych muzyków z tego nurtu), że na wszelki wypadek zaczęłam z góry wątpić, że „Wake Up Awesome” będzie dobre. W końcu te trzy postacie wydają sporo albumów i gdybym chciała być bardzo informacyjna, musiałabym poświęcić kilkanaście akapitów na to, co każdy z nich zrobił, nawet ogarniczając się do tego roku (np. album „Ghil” Okkyung Lee). A przy takiej nadprodukcji zawsze istnieje możliwość, że się noga poślizgnie. Całe szczęście zawartość muzyczna zatkała mi kakao i teraz aż mi głupio (kolejny raz) za mój sceptycyzm.
A zaczyna się dość niepozornie – dwudźwiękowy burdon osiągnięty śpiewem gardłowym, w towarzystwie wiolonczeli, w stylu późnego Burning Star Core. Ale chwilę potem stawia na nogi eksplozja środków wyrazu – trudno się aż połapać w gąszczu pisków, dysonansów, odgłosów tam-tamu, gongu. Następuje pauza i wchodzi muzyka elektroakustyczna, oczywiście z czasem uzupełniona o nieprzetworzone partie instrumentów. Natomiast już warstwa elektroniczna „Ophelia Gimme Shelter” brzmi odrobinę jak nagrania Daniela Lopatina (w końcu to album dla nowego pododdziału jego wytwórni Software, SStudios). Dalej spotkamy harsh noise („The Mermaids…”), fragment, który przypomina dekonstrukcję twórczości Flying Lotusa („Magic Seagull Lamp”/„Mission Lazy”) czy muzykę mikrotonową („Serious Cat’s Milk”). Nie będę wypisywać wszystkich składowych, bo po pierwsze nie chcę psuć zabawy, po drugie mimo wielu odsłuchów ten album ciągle nie przestaje mnie zaskakiwać, do tego wydaje się, mimo mnogości wątków, spójny. To, co mi się najbardziej podoba na płycie Lee, Yeh i Marhauga, to wręcz dziecięca radość z odkrywania nowych możliwości wydobywania, dokładania i zestawiania ze sobą dźwięków. A wplecione fragmenty rozmów i ludycznych melodii oraz niedorzeczne tytuły tylko potęgują wrażenie luzu, którego często tak bardzo brakuje w muzyce awangardowej. Tym samym „Wake Up Awesome” to spore wyzwanie percepcyjne dla osób, które poszukują nowych wrażeń przedstawionych za pomocą niestandardowej narracji. I mających dość abstrakcyjne poczucie humoru. (Andżelika Kaczorowska)
Jason Lescalleet – Archaic Architecture
W 2002 roku ukazała się jednoaktówka „Invisible Architecture” – dokonanie weteranów scen free improv, onkyo i plunderphonics: Philipa Jecka, Otomo Yoshihide i Martina Tetreaulta. Był to piękny w swym rozpasaniu mariaż chaosu z przemyślaną formą rodem z deski kreślarskiej dźwiękowych architektów. Nie sposób jednak nie zgodzić się ze stwierdzeniem, że była to również wykalkulowana wizja dźwiękowej architektury, dziecko błyskotliwych umysłów. Jason Lescalleet, jak wspomniane na wstępie trio, również nawiązuje do pomysłu „słyszalnej architektury”, robi to wszak we właściwy sobie sposób (bo jak inaczej?).
„Archaic Architecture” rozpoczyna się utworem „An Archaic Code” – absolutnie najgenialniejszym ambientem, jaki udało mi się w tym roku usłyszeć. To niecodzienne połączenie płycizny i głębi, easy-listeningu z inteligentnie pomyślanym i obrobionym materiałem, prostoty z komplikacją. Słuchamy jedynie przyśpieszających i zwalniających syntetyków, w tle okazjonalnie pojawiają się sprężynujące struny (czy może upadające piłeczki?). Całość daje poczucie wielmożnej harmonii, w której chciałbym przebywać non-stop nawet i kwadrylion lat. Kolejny track nie jest już TAK fantastyczny, opiera się bowiem na monotonnym, acz bogatym w alikwoty dronie organów. Dlatego właśnie jestem połowicznie zachwycony „Archaic Architecture”, nie mam też zielonego pojęcia, w jaki sposób Lescalleet chciał ugryźć temat architektury. Być może zmierzył się z jej emocjonalnym wymiarem, sprowadził wachlarz dźwięków do koncepcji archaizmu, prymatu natury i pragmatycznie nastawionego człowieka-naśladowcy. (Michał Pudło)
Magik Markers – Surrender To The Fantasy
Miasto Hartford w stanie Connecticut w USA. Miasto, które praktycznie nikomu nie kojarzy się z niczym, a zdecydowana większość ludzi słysząc tę nazwę powie „pierwsze słyszę!”. Nieco ponad 120 tysięcy mieszkańców, jak na amerykańskie warunki prawie mieścina. A jednak, dzięki pewnemu zespołowi zaczęło się ono majaczyć w umysłach fanów noise rocka jako siedziba dla jednej z najciekawszych kapel ostatniej dekady. Ta kapela to Magik Markers. Jej trzon stanowią Elisa Ambrogio, czyli wściekła baba z gitarą elektryczną oraz Pete Nolan, czyli równie wściekły chłop na perkusji. Przez pierwsze pięć lat istnienia zespołu, od 2001 do 2006 roku, podstawowy duet wspierała basistka Leah Quimby, którą zastąpił w 2009 roku brodaty gigant John Shaw.
Na „Surrender To The Fantasy” Markersi kontynuują bardziej przystępną, momentami niemal indie rockową ścieżkę rozpoczętą na albumie Boss z 2007 roku i kontynuowaną na Balf Quarry z roku 2009. Nie zapominają jednak o swoich noise-rockowych, anarchistycznych korzeniach i licznych improwizacyjnych albumach poprzedzających powyższe wydawnictwa (tym, którzy chcą poznać MM od tej najbardziej hałaśliwej, psychodelicznej strony, gorąco polecam album The Voldoror Dance).
Już otwierające album „Crebs” balansuje między rockową melodyjnością okraszoną delikatnym głosem Ambrogio a stopniowo narastającym gitarowym przesterem i brudem, który powoli pochłania wszystko na swojej drodze. I choć z albumu na album ich brzmienie zdaje się łagodnieć i iść w stronę jasnych, prostych rockowych piosenek, wciąż pamiętają o swoich początkach. I tak jak „Mirrorless” to powolna, leniwa ballada, a „Young” to nostalgiczny, niemal folkowy numer przypominający to złudzenia „I’ll Be Your Mirror” The Velvet Underground, tak „Bonfire” to szybki punkowy kawałek w sam raz do wymachiwania łbem, a „Empire Building” to mroczny i tajemniczy, pełen dronów i echa, niemal ambientowy utwór przywołujący na myśl najwolniejsze kawałki Religious Knives. Jednak najlepszy moment płyty nadchodzi w samym środku, przy monumentalnym psychodelicznym rocku „American Sphinx Face”, z hipnotycznym basem i dziką, nieokiełznaną gitarową solówką, która brzmi niemal jak próba odpowiedzi na potworne dzieła Keiji Haino i Fushitsushy. Jednak jeden dziki utwór to za mało, a cały album stwarza wrażenie, zwłaszcza dla osób znających dyskografię Magik Markers, dzikiego zwierza zamkniętego w klatce, który już zapomniał, jak się ryczy i drapie. Bo niby to zacięcie i pazur jest, ale już nie drapie do krwi. I nawet ryk torturowanej i umierającej gitary na końcu powolnego, rozlazłego „WT” nie pomaga. (Jakub Adamek)
Dan Melchior – K-85
Poznałem Dana Melchiora pod koniec zeszłego roku i rzutem na taśmę zdążyłem wrzucić jego „The Backward Path” na listę końcoworczoną. Mimo niewyobrażalnych nerwów, związanych z ciężką chorobą żony, Melchior nie wydaje się nagrywać wyłącznie pod finansową i życiową presją. Wydaje dwa/trzy, sześć albumów rocznie (!), ale żaden nie spada poniżej pewnego, wysokiego poziomu. Co innego jeszcze, że Melchior z sukcesem wchodzi na rozmaite poletka. Jego stare albumy z Broke Revue to głównie garażowy punk/blues/rock (w ramach ważnego punktu odniesienia należy tu od razu wspomnieć o wydawnictwie nagranym z legendą tego podziemia, Billym Childishem), gdzie solowo pozwalał sobie na najróżniejsze zabawy pod płaszczykiem lo-fi. „The Backward Path” było albumem najbardziej refleksyjnym, spokojnym, wycofanym i produkcyjnie czystym jak łza. Tymczasem „K-85”, jedno z jego trzech tegorocznych wydawnictw, wyjątkowo śmiało eksperymentuje z archaicznymi elektronicznymi przeszkadzajkami, zapisując się w dyskografii Melchiora jako chyba najbardziej kwaśne, psychodeliczno-kosmiczne wydawnictwo. Spora dawka wykrzywionych jak twarz po dekstrometorfanie niedorzeczności („Underwater Rollecoaster”), upośledzonych utworów (Bliski Wschód tańczący walca w „Gabor”), prób kwasu w elektrycznej oranżadzie (dźwięki iskrzących linii wysokiego napięcia vs. mokre plumknięcia gitary w świetnym „Undertow”), rozjebywaczy mózgu (następujące po sobie „Air Nippon” i „FFF”) oraz parę umiarkowanie normalnych utworów („Dirty Lies”, „Mockingbird, „She's A Creeper”) – to przystanki tego tripu. Może nie jest to najlepszy album na początek przygody z Melchiorem, ale na pewno jeden z najciekawszych w jego karierze. „They wanna sell you some extortionate shit / and then they wanna watch rollin' 'round in it” – tak podsumowuje gość masówkę i na przekór serwuje taką dawkę uczciwych nowości, że nie sposób utknąć na wielkim, chomiczym kołowrotku. (Karol Paczkowski)
Jar Moff – Commercial Mouth
Przychylam się do opinii, iż słuchanie muzyki to oglądanie procesu tworzenia obrazu czy rzeźby. Ten album jest jednak wędrówką, czy może raczej gonitwą; grunt rozsuwa się, znika lub ciągnie słuchacza za nogi. Mijamy ulicznych saksofonistów, przebijamy się przez gęsty dym i bronimy się przed lecącymi w naszą stronę śnieżkami. „Commercial Mouth” jest potwornie gęste od zmian wszelkiego rodzaju, jedyną stałą wydaje się być wola ruchu naprzód. Podobnie jak w przypadku tegorocznego OPN, czujemy obecność konkretnych inspiracji twórcy, ale nie zostają one wyjawione na tyle, by móc dopowiedzieć sobie logiczną historię czy koncept (chociaż, czy ten album słyszał Filip Szałasek?). Jar Moff zadbał jednak o słuchacza bardziej niż Lopatin, serwując album znacznie bardziej atrakcyjny brzmieniowo i zamykając go w dwudziestu sześciu minutach. Konsekwencją może być wstrząśnięty wszechświat pływający w brudnej foliowej siatce trzymanej przez porannego mieszkańca Pragi Północ albo „kolejna dobra płyta z PAN”. Masakra. (Miłosz Cirocki)
Prurient – Through The Window
Oj, Dominick Fernow. Ciężko nie czuć do niego sympatii siedząc trochę w mainstreamie muzyki ekstremalnej, chociaż zazwyczaj zdumiewa głównie pasja, z jaką oddaje się niezliczonym projektom, a nie ich jakość. Mimo to wśród kilkunastu wydawnictw rocznie znajdują się rodzynki, z których warto poznać nie do końca poważne, a sprawiające dużo radości igraszki z black metalem (w zespołach Ash Pool i Vegas Martyrs), docenioną militarną wiksę Vatican Shadow i mniej oczywiste wydawnictwa jego flagowego projektu noise'owego, Prurient. Najciekawszy z ostatnich albumów typa, „Through The Window” został wydany w Blackest Ever Black. Nihilistyczne, monotonne techno rozwija zarówno tropy post-punkowe charakterystyczne dla labelu, jak i używa kiczowato mrocznych szeptów zgodnych z estetyką power electronics. Jak na ten alias, zaskakująco mało tu hałasu, a dużo zadymionego, kleistego ambientu. Całość kojarzy mi się z krzywym zwierciadłem soundtracku do cyber-porno-horroru klasy B. Jeśli możecie, posłuchajcie tego albumu w nocnym autobusie na Grochów, Nową Hutę czy Jeżyce. (Miłosz Cirocki)
Shit And Shine – Find Out What Happens When People Start Being Polite For A Fucking Change [EP]
Z kapelą zapoznałem się dzięki niewyobrażalnemu albumowi „Ladybird” z 2005 roku – kompletnie zmiażdżyło mnie to spotkanie. W sensie, ja pierdolę, co za kosmiczna bezczelność nakurwiać w bębny przez 42 minuty, drzeć mordę z doskoku i rafinować wszystko czerstwym syntezatorem rodem z podłego industrialu. W koło bez przerwy. A jednak doświadczenie słuchania przybierało powoli głęboko metafizyczny wymiar. Gdy człowiek popadł już w bezwład letargu, soniczny stupor ogarniał wszystkie członki. To była całość. Możliwość wciśnięcia pauzy nie mieściła się w głowie.
Ach, emocje. Z kolejnymi wydawnictwami Shit And Shine nie wiążę już tak wyrazistych wspomnień. Nazwa sukcesywnie znikała z pamięci. Dlatego z zaciekawieniem przyjąłem wiadomość o nowym wydawnictwie, nawet jeśli ma ono tak walnięty tytuł, trollujący najwyraźniej nazwę kompaktu Hype Williams z 2010 roku („Find Out What Happens When People Stop Being Polite, And Start Gettin’ Reel”). Co my tu mamy? Euro-pop z lat 90-tych przerwany rykiem pantery i wątpliwej jakości gitarowym funkiem, kilka jazgotliwych sampli w roli ozdób. Potem minimalny bit z vocoderowymi wstawkami. Dalej wiele zapożyczonych rytmów i wibracji. Ogólnie stałym punktem okazuje się ziarnisty bas i „cytowanie” skompromitowanych estetyk. Durna, bezcelowa muzyka. Ale, ponownie, właściwie to nonsens, ale album przyciąga w odpychający sposób. Dlatego polecam i pozdrawiam. (Michał Pudło)
Slow Warm Death – Slow Warm Death
Źródłem popularności zespołu jest prawdopodobnie przeszłość wokalisty, który darł mordę w niezłym Snowing, potrzaskanym emo utrzymanym w stylu charakterystycznym dla Cap’n Jazz i okolic. Tym większym szokiem jest zmiana stylistyczna na blues punk. Trochę boję się, że Marek Sawicki zna tysiąc zespołów grających w tej stylistyce, do tego jeszcze lepiej. Ale mniej-niż-półgodzinny self-title Slow Warm Death zyskał moją sporą sympatię. Mariaż niegłupich, choć prostych pomysłów kompozycyjnych (refren „Liar”, „Blood 2”), porządnie wkurwionych gitar skupionych na powerchordowej ścianie dźwięku i stylowych melodii („Alone”) to zdecydowanie moja działka. Mimo, że jakość waha się od wspomnianych wymiataczy do kilku mętnych traków, polecam dzieciakom z ręką na sercu. (Miłosz Cirocki)
TV Colours – Purple Skies, Toxic River
Elektroniczna, VHS-owa nostalgia lat 80. zderza się z marzeniem grania w teen-rockowym zespole. Chóralność tego wydawnictwa zbliża go nieco do brzmienia Japandroids, szczególnie w numerze „Lost Highway”, ale nostalgia TV Colours nie chce reprezentować ducha naszych czasów, i chociaż w rzeczy samej „Purple Skies” to bardzo modnie zorientowany concept-album, to jednak bez spiny i zbawczych powiewów, tak jakby na marginesie życia muzycznego (Dino Jr trochę się odczuwa). Wzruszające peany na cześć dawnych lat przedzielają elektroniczne przerywniki w duchu labelu Italians Do It Better i całej tej spienionej fali wokół filmu „Drive”, gry „Hotline Miami”, prześwietlonych zdjęć, itd. Rekwizyty są więc kompletnie banalne, co bije już z okładki. Niemniej słucha się tego albumu naprawdę dobrze, bo to jego niejasne osadzenie w historii naprawdę działa na wyobraźnię. Oto jakaś grupa starych kumpli wykopuje sobie karton z kasetami z późnych lat 80., zarówno wideo jak i MC, gdzie kilka z tych drugich zawiera materiał ich młodzieżowego zespołu (nagrania do jazdy na desce w pustym basenie). Postanawiają odświeżyć te dema i posklejać je z różnymi theme'ami, które zgrywali kiedyś z ichniejszych „hitów Polsatu” i filmów użytkowych lub przyrodniczych. Odgłos zmiany kasety, pojawiający się na początku „Beverly”, sentymentalny muzak, który wylatuje za chwilę z głośników, a po około minucie zbudowana na tym power-piosenka korzystająca z dobrodziejstw dawnej rockerki, ale w zdecydowanie współczesnym, świeżym i ultrachwytliwym wydaniu – taki schemat buduje w zasadzie całe „Purple Skies”. I wiadomo, że sentymenty i nostalgie w takiej formie są już do porzygania, ale TV Colours punktują właśnie dlatego, że nie robią z tego wielkiego halo, a udaje im się skonstruować własnego Deloreana i album do poskakania jednocześnie. Mięsisty, melodyjny, pocztówkowy garaż. (Karol Paczkowski)
WWW – Atomová Včela
Czeski skład WWW jest dla tamtejszej kultury hip-hopowej tym, czym Kaliber 44 dla polskiej. Powstał na początku lat 90., jeszcze w czasach istnienia Czechosłowacji. Z tym, że ciągoty psychodeliczne WWW objawiają się w surrealistycznych i abstrakcyjnych tekstach (sądząc po tym, co udaje się odkodować intuicyjnie oraz przy pomocy Google Translatora) Lubomira Typlta, które w rap zamienia MC Sifon. Brzmieniowo WWW znacznie odbiega od śląskiej ekipy, kierując swoje zainteresowanie bardziej ku różnym formom muzyki elektronicznej i industrialnej, przez co zdecydowanie bliżej im do rodzimego Napszykłat oraz Techno Animal i Dälek z zagranicy. Przy czym tego typu wnioski można wyciągać dopiero od debiutu pt. „Neurobeat” z 2006 roku, czyli po 15 latach od założenia grupy (i reaktywacji po sześcioletniej przerwie). „Atomová Včela” to trzeci album w ich dorobku (a jeśli liczyć koncertówkę z 2011 roku, to czwarty), już otwierające album „Auto” zwala na słuchacza ścianę hałasu połączoną z dynamicznym beatem, ocierającym się o hardkorową elektronikę. O dziwo, udaje się WWW zatrzymywać uwagę słuchacza przez cały czas trwania albumu, bez uczucia znużenia konwencją, jak to ma miejsce w przypadku Clipping. czy Death Grips (ci drudzy rozkręcają się dopiero na wysokości „Birds”). Udaje im się osiągnąć ten efekt przez dużą różnorodność zastosowanych stylów, nawet w obrębie jednego utworu. Ok, mieszanie gatunków nie jest już niczym nowatorskim, ale w połączeniu ze świetnym operowaniem tempem i dynamiką utworów, dostajemy jedno z lepszych tegorocznych nagrań z kręgu hip-hopu. (Krzysztof Krześnicki)
Komentarze
[9 lutego 2014]
[4 stycznia 2014]
Dzięki!
[4 stycznia 2014]
[3 stycznia 2014]
[3 stycznia 2014]
[3 stycznia 2014]