Yeezus - panel dyskusyjny

Minęło już sporo czasu od premiery „Yeezusa”, a wciąż, używając kliszy recenzenckiej, budzi niezdrowe emocje. Jaki jest wasz pogląd na ostatnią płytę Kanye Westa z perspektywy czasu? To nowe „Metal Machine Music”, jak nazywał ją śp. Lou Reed, czy wysokobudżetowa grafomania?

Krzysztof Krześnicki: Lou w recenzji napisanej kilka miesięcy przed śmiercią wspomina, że nikt nawet nie zbliża się do tego, co robi Kanye, a także iż nigdy nie słyszał niczego porównywalnego z „Yeezusem”. Nie ma innej opcji, jak tylko zgodzić się z tym, co powiedział Reed. Nie wydaję mi się, aby z perspektywy czasu jaki upłynął od premiery, opisywanie „Yeezusa” stało się prostszym zadaniem. Ilość tekstu, jaka powstała na temat nowego wydawnictwa Westa przypomina klasyczne albumy rockowe, opisane i przeanalizowane z każdej możliwej strony. Z tą różnicą, że mówimy o płycie, która miała premierę ledwie pół roku temu. Wbrew pozorom to wcale nie ułatwia zadania. Wracając do tego co powiedział Lou Reed, Kanye już dawno odleciał w nieznane rejony i „Yeezus” jest na to dowodem ostatecznym. Rzadko bowiem zdarzają się płyty, na temat których trudno jest mi wydać jakąkolwiek ocenę, które powodują uczucie silnego dysonansu, a mimo to trudno jest mi się od nich oderwać. W zeszłym roku takie wrażenia miałem w stosunku do „Bish Bosch” Scotta Walkera oraz „Essa Sound Heavy Metal Funk” i „Bóg jest miłością” Winiego. Jednak w przypadku Westa zadanie wydaje się jeszcze trudniejsze, ponieważ kompletnie nie sposób jest oddzielić artysty od dzieła. Jednego jestem pewien – ten człowiek ma talent i wizję, a sprowadzanie „Yeezusa” wyłącznie do narcyzmu byłoby rażącym niedopatrzeniem. Aczkolwiek, całkowicie można zrozumieć postawy odrzucające bezkompromisowe dzieło oraz jego twórcę, który w ostatnich latach wyskakuje po otwarciu przysłowiowej lodówki. Dzień bez newsa na temat Westa jest dniem straconym zarówno na FACT Magazine, jak i na Pudelku.

Michał Weicher: West dał się już poznać jako gość, który co nieco z muzyki liznął. Posiada szerszą muzyczną świadomość i potrafi to wykorzystać. Samplował w końcu takich wykonawców jak King Crimson, Can, Steely Dan, Daft Punk czy Aphex Twin. Poszukiwania różnych inspiracji nie jest dla niego puszczaniem oczka w kierunku potencjalnych nowych słuchaczy, ale raczej podjęcie jakiegoś ryzyka. A West jest w tym bardzo jaskrawy i na wskroś popkulturowy. Każdy eksperyment wiąże się więc u niego z jakąś przaśnością, odważne wycieczki odbywają się z bagażem popowego blichtru. „Yeezus” nie stało się zgrzytliwym manifestem, bo West porusza się po innej orbicie, z której nie jest w stanie odlecieć tak bardzo, jak wspomniany Reed. To wariat, ale kontrolowany.

A czy to jeszcze hip hop? Sporo się słyszy opinii, że to już praktycznie płyta noise’owa.

MW: Różne muzyczne nisze z zakresu elektroniki, ale też i hip-hopu odjeżdżały ostatnio w kierunku noise'u. Brud, surowość, mechaniczność, hałas to dziś nie tylko domena IDM, industrial techno czy glitchu. Daleko nie szukając, Crystal Castles i Death Grips z wykonawców dość znanych, opierają swoją muzykę w dużej mierze na hałaśliwych środkach przekazu, zachowując przy tym zniekształconą, ale zawsze przebojowość. Nie wydaję mi się, żeby „The Money Store” czy „Boy In Da Corner” Dizzy'ego Rascala przestały być hip-hopowe tylko dlatego, że przeszły na hałaśliwą stronę mocy. Noise to jednak muzyka zbyt hermetyczna, żeby do wykonawców naprawdę pielęgnujących hałas wrzucać wszystko, co wchodzi w noise'owe rejony.

KK: W hip-hopie hałas i dysonans były obecne od zawsze, wystarczy przypomnieć tylko „Bring the Noise” Public Enemy. Porównanie z P.E. można pociągnąć dalej, Kanye wydaje się być wcieleniem politycznego Chucka D. i szalonego Flavor Flava w jednej osobie. Łączy ich także postać Ricka Rubina jako producenta wykonawczego. Ponadto West bardzo stara się być wrogiem publicznym, jest wyzywający, wulgarny, mizoginistyczny i bucowaty do granic możliwości. Ale o to mu właśnie chodzi, żeby wszyscy go znienawidzili (by zacytować wers z „I Am a God”: „Soon as they like you, make 'em unlike you”). Tak skrajnie antyrasistowski, antyrządowy i antykonsumpcjonistyczny manifest, jak „New Slaves” nie może być podany w formie przyjemnej, popowej piosenki, ponieważ wtedy nie miałby formy oczyszczającej i wyzwalającej (temu też służy sampel z zespołu Omega na koniec utworu). Tematyka kontrowersyjna, ale już ograna, nie tylko przez Public Enemy, ale też wcześniej przez Curtisa Mayfielda czy Marvina Gaye'a. Z tym że „Yeezus” kompletnie zrywa z tradycją soulowych mistrzów, skłaniając się ku futurystycznym, wyobcowanym formom, bliższym duchowo Sun Ra i Underground Resistance, niż Jamesowi Brownowi czy Prince'owi. West wywraca całą tradycję (także hip-hopową) do góry nogami, by dokonać przekroczenia granic (#transgresja). Robi to nie tylko na polu muzycznym, mieszając ze sobą industrial i dancehall w „I Am a God”, ale przede wszystkim w warstwie tekstowej. Nie chcę tutaj wchodzić w analizę tego co poeta miał na myśli, ale trzeba sądzić, że Kanye postradał zmysły, jeśli się uważa, że oto dokonał apoteozy własnego ego. Bowiem jeśli uznać go za heretyka, to dlaczego pod koniec „Black Skinhead” rozpaczliwie wykrzykuje „God!” albo w „I Am a God” rozmawia z Jezusem? Skądinąd, nie wiem co bym odpowiedział Jezusowi na pytanie co tam u mnie, ale „Shit I'm chillin’ / Trying to stack these millions” jest jedną z lepszych odpowiedzi, jaką mogę sobie wyobrazić.

A jak „Yeezus” wypada na tle innych płyt Kanyego?

MW: Wcześniejsze „My Beautiful Dark Twisted Fantasy” było na pewno zwieńczeniem zarówno komercyjno-popowych ambicji, jak i producenckiej megalomanii naszego bohatera. West musiał to przebić czymś zupełnie innym. Zrobienie większego, bardziej zróżnicowanego materiału było w tym wypadku rzeczą niewykonalną, więc oczywistym było, że Kanye jako osoba mocno wyczulona na punkcie swojej twórczości, wymyśli coś maksymalistycznego, ale w zupełnie innym guście. I to się pewnie na „Yeezusie” udało, zaszokował. Na pewno wolę miękkie, soulowe sample z debiutu czy bardzo, jak się potem okazało, inspirującą dla wielu innych artystów intymniejszą i jednorodną brzmieniowo synth-popową „808s & Heartbreak”. Ale trzeba przyznać, że każdą dotychczasową płytą, mniej lub bardziej, West przebijał się na inne muzyczne terytoria i wychodziło mu to raczej na dobre.

KK: Kanye West, jako postać budząca skrajne emocje i poważnie podchodząca do tego, co robi, jest szczególnie narażona na wykpienie i protekcjonalne traktowanie. Żeby nie było, sam nie należałem do grona jego fanów, „My Beautiful Dark Twisted Fantasy” średnio mnie poruszyło, doceniłem kunszt aranżacyjny, ale treściowo nie było tam zbyt wiele, prócz ego tripu. W przypadku „Yeezusa” mamy zwrot o 180 stopni. Jeśli „My Beautiful Dark Twisted Fantasy” określić jako „Ulissesa” Westa, wtedy „Yeezus” to jego „Finnegans Wake”. Kanye dalej porusza się w tej samej sferze tematów, ale forma oraz sposób ich wyrażania są zupełnie inne. Do tego dochodzą wszelkie zabiegi antykomercyjne, w postaci braku okładki i ogólnego braku promocji płyty. Najnowsze dzieło Amerykanina to 40-minutowy huragan, który atakuje słuchacza już od pierwszych dźwięków acidhouse'owego „On Sight” (to nie przypadek, w końcu West wywodzi się z Chicago, kolebki house'u). Nie uświadczymy na „Yeezusie” żadnych przerywników w postaci skitów i interludiów. Tym razem Kanye postawił na minimalizm, w przeciwieństwie do cierpiącego z powodu zbyt wielkiej ilości dźwięków poprzednika. Oczywiście, wyciska on z minimalizmu ile się da, osiągając efekty maksymalistyczne. Nie jest to żadne novum, hip-hop jest solidnie zakorzeniony w muzycznym minimalizmie, ale West nigdy nie eksplorował tych rejonów na taką skalę. Produkcja jest chropowata i zgrzytliwa, natomiast dźwięki gęste i złowrogie, pełne przesteru i feedbacku. Wizja Westa jest koherentna i skondensowana, cały kalejdoskop gatunków jest podporządkowany radykalnej treści, z którą świetnie współgra. Kanye nieraz wydobywa z siebie przeraźliwy krzyk, jak w przypadku „Black Skinhead” i „I Am a God” (przy końcówce utworu włosy na plecach stają dęba). Przy czym nie jest to tylko krzyk dosłowny, prawie przez całą długość albumu West wypluwa z siebie wkurwienie i inne negatywne emocje.

MW: Błagam, tylko bez porównań twórczości tego pana do Joyce’a. Są jakieś granice przyzwoitości jednak. Sorry, jeśli wydałem się złośliwy, ale naprawdę nie zgadzam się tak kompletnie z tym porównaniem, że musiałem napisać o tym, a nie lubię się wtrącać prawie nigdy w cudze opinie.

KK: Jasna sprawa, że to porównanie jest grubo przesadzone, ale właśnie dlatego wydaje mi się pasować do tego albumu. No bo hej, w końcu mówimy o kolesiu, któremu przypisuje się nie tylko megalomanię, ale też kompleks Mesjasza. Na tym polega moim zdaniem siła tego albumu, na tej nierozstrzygalnej dychotomii – czy mamy do czynienia z geniuszem, czy z idiotą? Na ile „Yeezus” to tylko gra samoświadomego artysty z jego wizerunkiem medialnym, a na ile jest to prawdziwy ogląd jego obsesji, manii i szaleństwa? A może wszystko naraz, bo „prawda leży pośrodku”, jak mawia przysłowie?

Gdy singiel „Black Skinhead” szokował głównie sonicznie, tak „Bound 2” ilustruje dość zaskakujący, że użyję eufemizmu, teledysk. Czy da się obronić ten koncept?

MW: Dla mnie ten teledysk to kwintesencja narcyzmu Westa. Z jednej strony jest to więc urocze, z drugiej przerażające. Ale muzyka w „Black Skinhead” jest podobna – nieco inaczej, ale też balansuje na granicy dobrego smaku. Niemniej lepsze jest jednak szokowanie ekstremalną muzyką niż ekscentrycznym celebryckim teledyskiem.

Andżelika Kaczorowska: Moje pytanie wynika stąd, że spotałam się z interpretacją, która brzmi… zaskakująco sensownie. Osobiście naga Kim Kardashian na motocyklu skojarzyła mi się z rozebraną motocyklistką ze „Znikającego Punktu”. Co ciekawe, w tamtym filmie symbolizującą śmierć, ale to chyba już przesada tak to rozumieć…

MW: Tym bardziej teledysk mnie nie jara. Przemoc wizualna przy takim stopniu społecznego upośledzenia Westa, to raczej ciekawostka z 4chana czy reddita właśnie, niż coś poważnego. On robił bardzo dobrą robotę w produkcji i nawet jako rapera go lubiłem za ekshibicjonizm (Eminem lepszy technicznie, ale podobny brak wstydu w eksponowaniu swojej osoby i własnego życia), wciąż jednak nie sądzę, żeby można było go traktować poważnie. Wcześniejszy argument z Joycem zakładałby, że Irlandczyk piszący wykraczające poza wszelkie znane zjawiska literackie „Finnegans Wake” byłby w połowie drogi między byciem geniuszem i półanalfabetą. To jednak jakaś totalna świadomość sztuki plus intuicja czyniły go geniuszem w pełnym sensie, a Kanye West zdaje się tylko polegać na intuicji (która na pewno jest nietuzinkowa i nie przeczę temu, że jest osobą mega utalentowaną), ale wciąż jednak brak mu szerszych kompetencji.

KK: W przypadku Kanye dobry smak lepiej schować do kieszeni lub najlepiej w ogóle o nim zapomnieć. Jeśli uznać, że „Bound 2” komunikuje tylko i wyłącznie ego Westa, to trzeba mieć naprawdę niskie mniemanie o jego preferencjach estetycznych. To byłoby zbyt łatwe i upraszczające. Sytuacja trochę się skomplikowała od lat 90., kiedy to David Hasseloff latał na motorze wśród aniołków, w klipie do „Hooked on a Feeling”. Oczywiście, można oglądać „Bound 2” ironicznie, „dla beki” („czo ten Kanye xD”), ale taki odbiór „Yeezusa” też jest missowaniem pointa. Bowiem kiedy wydaje ci się, że trollujesz Westa, on tak naprawdę trolluje ciebie. Kiedy Kanye wykrzykuje w „I Am a God” „Hurry up with my damn croissants!”, doskonale zdaje sobie sprawę z memowego charakteru tego wersu. Podobnie jest w przypadku klipu do „Bound 2”. West stara się oscylować, jest zawieszony gdzieś pomiędzy modernizmem a postmodernizmem, wykorzystując elementy obu estetyk (co obecnie nazywa się „metamodernizmem”). W podobnym kontekście można by opisać to, co robili The Flaming Lips circa „Yoshimi Battles the Pink Robots” (przerysowana forma połączona ze szczerym i naiwnym przekazem). Jednak West idzie o krok dalej, przez obsesyjnie starania wyrażenia siebie, często posuwa tworzoną formę oraz swoją ekspresję do granic absurdu. Krytyk Jerry Saltz w kontekście Westa i Kim Kardashian, ale też Lady Gagi i Mariny Abramovic, wspomina o „nowym osobliwym”: połączenia ekshibicjonizmu gwiazd ze świecznika i ich oderwania od rzeczywistości, ze samoświadomością tego, co chcą przekazać i autentyzmem w tym, co robią. Odrealnienie i wzgląd na własne Ja łączą się ze sobą i zazębiają. Natomiast „Bound 2” śmiało może być pokazywane jako przykład sztuki współczesnej, na widok której mówi się „hej, też bym tak potrafił”.

MW: No tak, Kanye West rzeczywiście jest jak spora część sztuki współczesnej, ale wciąż nie sądzę, żeby to świadczyło o czymś pozytywnym. Pełno w jednym i drugim braku realnej i namacalnej treści, a za dużo kontekstów, bez których zostają same „gołe linki”. To, co robił Sun Ra, szukając „muzyki afrykańskiej”, a potem zgłębiając pastiszowe wątki science-fiction, to jednak zupełnie inny kaliber zarówno czarnego manifestu w muzyce, jak i meta-poziomu sztuki. W ogóle wydźwięk czarnej supremacji w muzyce wydaje mi się szczery, a działania Westa cyniczne, grające na zasadzie „jest postmodernizm, wszystko przejdzie”. Generalnie jakbym miał porównywać „Boy In Da Corner” z jego brutalnym wręcz przekazem, wielopoziomowością, kompletnie porozrywanymi od wewnątrz podkładami i „Yeezusa”, to wszystkie konteksty, jakie łapie po drodze West w słuchaniu, odbiorze emocjonalnym dzieli przepaść z debiutem Dizzy’ego.

KK: Porównanie z „Boy In Da Corner” jest trafne, ale zwróć uwagę na zupełnie inne pozycje startowe obu graczy. Rascal niczym nie ryzykował wypuszczając swój debiut, kiedy już jednak stał się sławny za sprawą „Bonkersa”, szybko zapomniał o brutalnym przekazie. „Boy in da Corner” w porównaniu z „Loca” czy „Bassline Junkie” to bardzo bolesny upadek. U Westa było przeciwnie, robił mainstreamowe produkcje i podjął wielkie ryzyko wypuszczając w gruncie rzeczy punkową płytę. W tym wymiarze dużo bardziej pasowałoby porównanie do „Speakerboxxx / The Love Below” OutKast. Można się nabijać z jego inspiracji Le Corbusierem, ale jakby był tak wielkim narcyzem, za jakiego jest uważany, to powinien się inspirować tylko samym sobą (i w ogóle nie zapraszać do współpracy nikogo, a już na pewno nie w szerszych kręgach nieznanych młodziaków, takich jak Evian Christ czy Arca).

MW: Dokładnie. W kwestii świadomości muzycznej Kanye jest na pewno nietuzinkowy i dokonuje tu, a także na poprzednich płytach świetnego brikolażu, wyczuwa trendy, dobiera współpracowników. Za tę odwagę na pewno go doceniam. No i co tu dużo ukrywać, podobnie jak większość jestem za każdym razem ciekaw, co nowego wysmaży.

Świat pozostanie taki sam po „Yeezusie”? Czy ta płyta ma szansę zrewolucjonizować dzisiejszą muzykę popularną? Poproszę o prognozy ekspertów.

MW: Mam ten problem, że to nie jest płyta realizująca jakąś koncepcję do samego końca. Trzeba pamiętać, że to kilka ciężkich, chorych muzycznie wizji Westa i dość przewidywalna, pompatyczna reszta. Pamiętam, jak wkurzałem się, że całe „Loose” Nelly Furtado nie jest takie, jak pierwsze cztery utwory tam zawarte. Tu jest podobna sytuacja. Pierwsze tracki to obłędne granie, wściekłe, kanciaste, pewnie też przy tym absurdalne i groteskowe, ale to dobrze, bo takie właśnie rzeczy – nie bojące się przegięcia – pchają muzykę na nowe tory. Szkoda tylko, że „Yeezus” po takim początku rezygnuje z ekstremalnych tropów. Potem jakby West się przestraszył tego, gdzie to może zabrnąć i złagodził brzmienie. Zaserwował dobre, bo tylko tak potrafi, ale zbyt zachowawcze utwory. Swoje robią oczywiście teksty, które w dalszej części płyty robią się bardziej lamentacyjne, do tego vocoder, te sprawy... Wciąż więc uważam, że to nie jest w pełni rewolucyjny manifest, ani nawet w pełni świadomy album. Wielkie płyty powstają często dzięki czerpaniu z undergroundowych trendów i przerabianiu ich na maksymalnie trafiające w punkt wypowiedzi artystyczne. Kanye dysponujący ogromnym kredytem zaufania ze strony krytyków i słuchaczy mógł tą płytą przypieczętować pewne ruchy w muzyce, a tak tylko dodał swoje trzy grosze w postaci kilku obłędnych strzałów.

KK: Może wystarczy już teoretycznych rozważań, interpretacje kontekstowe to sprawa dyskusyjna (jak widać powyżej). Abstrahując od owych interpretacji, „Yeezus” to po prostu zestaw dobrych piosenek. Kto miał w tym roku bangera na miarę „Black Skinhead”? Można nie kupować teledysku do „Bound 2”, ale jak nie docenić świetnego samplingu w tym tracku? Pomysł zmiksowania „Strange Fruit” w wykonaniu Niny Simone z TNGHT mógł ujść na sucho tylko jemu. Na pewno nie można mu zarzucić odcinania kuponów od swojej sławy. Kanye o miejsce w muzycznym panteonie raczej nie musi się martwić, czy nam się to podoba, czy nie. Mógłby spokojnie siedzieć i robić radio friendly hity jak Akon czy Flo Rida, a miliony $$$ i tak by płynęły szerokim strumieniem. Tyle, że wtedy nikt by nie czekał na jego nowy album. Sam jestem ciekaw, co wymyśli następnym razem – nowy album już ponoć w drodze, a producentami są Q-Tip i Rick Rubin. Rewolucji w branży raczej nie wywoła, przecież już od dawna ma opinię dziwaka, ale jeśli dzięki niemu paru zdolnych producentów wypłynie na szerokie wody, a kilku innych otworzy uszy na inne dźwięki i zejdzie z udeptanej ścieżki, to jego będzie sukces.

Krzysztof Krześnicki, Michał Weicher, Andżelika Kaczorowska (23 grudnia 2013)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: MC Ride
[29 grudnia 2015]
A jak dla mnie Yeezus to mem i zrzyna z DG, więc zamiast panelu dyskusyjnego powinien być przegląd śmiesznych obrazków i parodii.
Gość: szwed
[27 grudnia 2015]
Można uznać, że to skandal, można jednak spojrzeć w inny sposób: ile płyt wyróżniliśmy panelem dyskusyjnym na ich temat?
Gość: Adam
[25 grudnia 2015]
To skandal, że nie umieściliście recenzji tej płyty. Yeezus to najbardziej rewolucyjna płyta XXI wieku. Od tego albumu rozpoczęła się nowa era w muzyce. Genialna produkcja, surowa, bezkompromisowa liryka opisująca otaczającą nas rzeczywistość. Ponadczasowe dzieło.
Gość: Ania
[5 stycznia 2014]
A mnie grzeje ego Westa i jego teksty w które się nie wgryzam ani ich nie analizuję. Kanye jako muzyk jest genialny. Dla mnie ta płyta jest fantastyczna ze względów muzycznych.
Gość: SUGAR HICCUP
[4 stycznia 2014]
Kanye jest tak irytującym gosciem, ze jego postać psuje walory artystyczne tej płyty.Gdyby wyciac z yezuusa "kanye westowoaśc "czyli jego pseudo mądrosci, celebrycką pustotę , uprzedzenia, gigantyczne ego, czarny mesyjanizm, które biją z tego pseudokoncepalbumu to ta płyta byłaby nie tylko słuchalna, ale całkiem niezła, a tak jest tylko poprawnym zgrzytem który nie irytuje jego fanów, bo nikt o zdorywch zmysłach, który wsłucha sie w jego pustackie rymy nie bedzie powracał do tej płyty wiecej niz 2 razy. 6/10 za kilka fajnych muzycznych "zgrzytów" i sprawne żonglowanie soundami dla potrzeb jego egokoncepcji. wiecej bym za to 'coś' nie dał...
Gość: Arek
[26 grudnia 2013]
Troche mam do siebie pretensje o nie bycie wystarczajaco open-minded, ale wciaz nie moge sie zmusic do przesluchania tej plyty.Postac Kanye Westa - wykreowana lub nie - mnie osobiscie odstrasza.
Gość: Marcin
[23 grudnia 2013]
Nie wiem, zapewne to dlatego, że jest antysemitą. "Black Skinhead" - i wszystko jasne!
Gość: Jan
[23 grudnia 2013]
A jak to sie stalo, ze taka plyta nie doczekala sie recenzji na tym portalu?

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także