Screenagers Take Away: Pierścienie Saturna

Zdjęcie Screenagers Take Away: Pierścienie Saturna

„Zgadza się, no, jesteśmy dziadami no. Niech Pan zapyta bramkarza, niech Pan zapyta Foszmańczyka, niech Pan zapyta tych innych, kurwa, naszych chłopaków, co kurwa zrobili. Co kurwa, jak jedziemy, żeby podać – nie, Panie, nie chce mi się, bo jestem tak zdenerwowany, że po prostu mnie rozsadza i nie mogę powstrzymać emocji. Ale takie kurwa zagrania, jak my prezentujemy, to się nie mieści w pale, żeby kurwa... I ta liga nam się nie należała, a po tym co dzisiaj tutaj było. I brawo dla Gorzowa” – Grzegorz Skwara

***

Upalne dni miały się ku końcowi, kiedy zdałem sobie sprawę, że to już rok odkąd przegraliśmy rewanżowy mecz z Porcys, 1:6 jak wyliczył „Tygodnik Kibica”. Liście na drzewach powoli rdzewieją, potoki, na miejsce, skąd płynęły, wracają, aby znów płynęły, a plereza na głowie Zbyszka Wodeckiego wciąż ta sama.

Ktoś, kto o wyniku sprzed roku dowiedział się z mediów, mógłby pomyśleć, że po tak sromotnej porażce wygłosimy zbiorowy rant na miarę Grzegorza Skwary, a przynajmniej, że zamulimy na pomeczowej imprezie (klub „NaLato”, Warszawa, 9 września 2012). Bo przecież jedyny gol dla nas padł po rykoszecie i nawet strzelec wydawał się zaskoczony. Ale nie. Nastroje dopisywały, niekończące się analizy ustawienia / szerokości boiska / obwodu stopy Jacka Kinowskiego (wstawcie co tylko chcecie) przeprowadziliśmy w atmosferze radosnego uniesienia, akceptacji i wyniku, i siebie, zwłaszcza siebie nawzajem, i nawet jeśli część creditsów za tę naszą drobnomieszczańską idyllę zgarnia Amol rozcieńczany wódką, to mam wrażenie, że drink był jedynie efektem, a nie katalizatorem dobrej zabawy.

To wtedy, na obrzeżach ulicy Rozbrat, nastąpiło symboliczne przekazanie pokoleniowej pałeczki i redaktorem naczelnym Screenagers został Sebastian Niemczyk.

Latem 2011 dla odmiany mecz z Porcys wygraliśmy, ale to co działo się później – zbiorowa kąpiel w basenie pełnym wypasionych na węglu śląskich dzieci i bruderschaft ze „śmiertelnymi wrogami z zaprzyjaźnionego serwisu” – było w równym stopniu przeżarte miłością. Pamiętam, że siedziałem obok ówczesnego redaktora naczelnego i, sącząc piwo rzuciłem, że hej, może bym w wolnej chwili przygotował top 10 piosenek Roberta Palmera? Miłość = ujmująca szczerość, więc Kubie nawet przez myśl nie przeszło, żeby mnie zwodzić. Odpowiedział z empatią i wyrozumiałością: – Paweł, ale przecież to nikogo nie interesuje.

Cóż, powinienem był wiedzieć lepiej. Zaraz na początku mojej wielkiej przygody ze Screenagers, napisałem obszerny felieton poświęcony Palmerowi. Niby miałem omówić jedną z jego płyt, ale skończyło się jak zwykle – gloryfikacją przedwcześnie upadłego i zmarłego gwiazdora, a może nawet gloryfikacją mojej na jego punkcie wieloletniej fiksacji. Czułem się z Palmerem mistycznie związany, po raz pierwszy zobaczyłem go i usłyszałem w „Wideotece dorosłego człowieka” we wrześniu 2003, na kilka dni przed jego śmiercią. Maria Szabłowska miała ten drapieżny błysk w oku, gdy zapowiadała zamykający program teledysk „Addicted To Love”, a Krzysztof Szewczyk mlasnął z uznaniem: „Ależ to był przebój!”.

Szczerze mówiąc nie pamiętam już, co tak spodobało mi się w piosence, wokaliście i teledysku, że sprzed telewizora pobiegłem (o, hiperbolizacjo!) wprost do komputera, i za pomocą topornego w obsłudze eMule’a ściągnąłem i „Addicted To Love”, i kilka innych tracków piosenkarza (zdaje się, że „She Makes My Day”, „Every Kinda’ People”, „Know By Now” i chyba „Footloose” – oczywiście ten ostatni to utwór Kenny’ego Logginsa, nie Roberta Palmera, ale zanim połapałem się w błędnym tagowaniu minęło dobrych kilka dni (Zaprzyjaźniony Krytyk Muzyczny usłyszał kiedyś jeden z trzech legendarnych mash-upów duetu Łukasz Błaszczyk i Paweł (wcześniej Dobry Murzyn / Zły Murzyn) – „Get Off Tonight”*. Zapytany o wymieszane składniki, odpowiedziałem, że na pewno „Get Down Tonight” KC And The Sunshine Band i – ale tu mam wątpliwość – Milk, „Get Off My Log”. Wątpliwość? No tak, bo chociaż to na pewno jest vocal track utworu o nazwie „Get Off My Log”, nie mam pewności co do wykonawcy. Ziarno niepewności zasiał drugi z braci Błaszczyk, twierdząc, że w repertuarze Milk nie ma nic, co by się nazywało „Get Off My Log”. Więc co to jest?, dopytywał kolega-krytyk. No cóż, nie wiem. Jak to nie wiesz!? Przecież zrobiłeś ten mash-up! A ja, trochę sobą zażenowany, rzuciłem w panice: to wszystko przez błędne tagowanie! („Błędne tagowanie” – tak zatytułowałbym swoją autobiografię)).

(* – Pozostałe dwa mash-upy to oczywiście „Horny In The Rain” i „(I) Wouldn’t Wanna Be In The Music”; wciąż niewydane pozostają „Wanna Kiki Looo” i „Bamboo Banger And Other Assorted Love Songs”).

Wracając do Palmera: blondwłosy śpiewak zmarł cztery dni po tym, jak pojawił się w „Wideotece”, a na długo przed tym jak ja zdołałbym uświadomić sobie niewielką wartość artystyczną jego dorobku. Tryb niedokonany jest o tyle uzasadniony, że przez tę śmierć, którą potraktowałem jak symbol zaplatania się naszych losów, nigdy nie nabrałem do muzyki Roberta Palmera krytycznego dystansu. Najpierw zasłuchiwałem się w pojedynczych piosenkach, później chłonąłem całe albumy. Kiedy 2006 rok przewartościował moje myślenie o muzyce (żegnaj hard-rocku i mentalna prenumerato „Teraz Rocka”, żegnajcie długie włosy i legitymacjo związkowa sekty), a 2007 pozwolił mi dołączyć do ekipy Screenagers, obiecałem sobie, że nigdy nie będę próbował na łamach serwisu rehabilitować artystów mojego muzycznego dzieciństwa. Ktoś może pomyśleć, że chodzi o fałszowanie własnego wizerunku, ale tak naprawdę chodzi o to, żeby z usprawiedliwiania-się-przed-samym-sobą nie robić sprawy publicznej. I kiedy spoglądam wstecz na ostatnich siedem lat, dochodzę do wniosku, że pomimo nielicznych grzeszków, udało mi się ten quest wypełnić. Gdy jakiś czas temu pisałem o Bee Gees, wierzcie mi, kalkulowałem już na chłodno. Co z tego, że entuzjastycznie? Ważne, że bez sentymentalnych autorefleksji („napisał, podsumowując sentymentalną autorefleksję”).

Jedynym poważnym odstępstwem od przyjętej w 2007 roku zasady był właśnie tekst o „Clues” Palmera. Bardzo rewizjonistyczny i opisujący wielkimi słowami sprawy w skali dziejów muzyki popularnej dość jednak małe. Już naczelna teza, którą wówczas wyartykułowałem, nawet na odległość wydawała się bardziej deklaracją wiary niż merytoryczną opinią. Bo czy naprawdę Robert Palmer nagrał kilka płyt kompletnych? Jeśli przez kompletność rozumiałem po prostu nagranie płyty klasycznej (zresztą tekst został opublikowany właśnie w rubryce „Klasyka”), to chyba jednak nie. Robert Palmer został zapamiętany jako twórca kilku przebojów, nienagannie ubrany, „ejtisowy odpowiednik Pata Boone’a”. I słusznie, przecież Palmer nigdy nie aspirował do miana autora muzyki artystycznej, a na popowego whiz-kida był po prostu chronicznie zbyt niemodny. Na pewno zaś nie był – jak próbowałem go przedstawiać – wielką nadzieją białych ani jakimś innowatorem, zawsze o krok przed resztą stawki (że niby robił world music, zanim stało się to modne? Bez żartów). Smakosz życia, doskonały kompan, który przyjaźnił się i współpracował z najpłodniejszymi mózgami swoich pokoleń (m.in. Teo Macero, Gary Numan, James Brown, Talking Heads, Chaka Khan, połowy Duran Duran i Chic, Little Feat, Allen Toussaint; kompletna lista jest zadziwiająco długa) i sam pozostawał przy tym konsekwentnie NIEINTERESUJĄCY – to owszem. To, ale na pewno nie „artysta-innowator”.

Wyobrażam sobie, że na stare lata Palmer zapraszał tych wszystkich wyżej wymienionych do swojej wiejskiej posiadłości w szwajcarskim Lugano (sic!), która była zaadaptowanym na potrzeby mieszkalne starym młynem (sic!!), i że oni zjeżdżali tam w lipcu i sierpniu, ale nie w jakimś konkretnym terminie, a gdy akurat im się zachciało, zapewniając tym samym ciągły przepływ ludzi przez „otwarty i gościnny dom Roberta Palmera”. Dom, w którym powszechnie szanowany i lubiany gospodarz urządzałby niekończące się uczty i biesiady. Palmer wznosiłby toasty winem z własnej winnicy, a potem śpiewał stare utwory Nata Kinga Cole’a ku aplauzowi gości. Na fortepianie towarzyszyłby mu wówczas siwiuteńki Burt Bacharach**.

(**– Jest w tej wizji odrobina prawdy. Palmer miał zwyczaj nagrywania swoim przyjaciołom i współpracownikom mix-tape’ów z ulubionymi piosenkami.)

Dla sprawy Palmera długo uprawiałem muzyczny stalking, to znaczy ilekroć któreś z moich redakcyjnych kolegów/koleżanek opuściło gardę, ja wyskakiwałem zza rogu, dzierżąc w dłoni winylową dyskografię wokalisty, i tłukłem nią na odlew, wykrzykując przy tym stosowne wyznanie wiary. Ale nie tędy droga. Przekonałem się o tym dobitnie, kiedy wreszcie Błaszczyk wyartykułował, co było z tym całym Palmerem nie tak: on po prostu brzmiał staro. Nie ważne ile miał w głosie soulu, ilu topowych współpracowników zaprzągł do pomocy, Robert Palmer należał do cywilizacji starców.

Co to jest cywilizacja starców wytłumaczę na przykładzie. Przed koncertem Roniki w warszawskim Powiększeniu, siedzieliśmy w redakcyjnym gronie i po raz kolejny nie rozmawialiśmy o muzyce. To jest zabawne, bo ilekroć się spotykamy, nierozmawianie o muzyce bierzemy sobie za punkt honoru, nie chcę tu mówić za innych kolegów i koleżanki z redakcji, ale mam wrażenie, że tak właśnie jest. No, w każdym razie przypomniało mi się celne spostrzeżenie, które wyczytałem dzień wcześniej w internecie:

Where rock was becoming another adult-oriented product, as the Billboard charts of the early 1970s reflect, punk meant youth and youth culture. Barbra Streisand’s 1974 „The Way We Were” was the movie theme song for an adult love story. Patti Smith’s „Piss Factory” single of the same year was completely youth-oriented. It narrated Smith’s adolescent dreams of getting out of her small home town and how she wanted to „be so big, I’m gonna be a big star,” how she would „go on that train/ I’m going to New York City/ I’m gonna be somebody”. (Źródło)

W Powiększeniu potrafiłem z pamięci przywołać sens tego akapitu, ale już nie piosenki w nim wskazane. Są takie utwory, które – raz usłyszane – przez całe życie nawiedzają peryferia pamięci. Wydobyte z przeszłości, przypominają raczej strzępy melodii – frazy czy nawet pojedynczego motywu – i wyrwanych z kontekstu zdań, których nie sposób dopasować do znajomych strof. Zabawne jak muzyka z czasem wietrzeje, ale nigdy do końca. Nie ulotniła się na przykład z pamięci pewnego Amerykanina, który w latach 80. (u schyłku dekady) usłyszał w lokalnym radiu w Buffalo piosenkę, ale nie poznał jej tytułu. Potem przez 14 lat starał się namierzyć ten utwór i jego wykonawcę, oczywiście bez skutku, bo nie chodziło o żaden przebój, a wówczas nie było jeszcze pod ręką Google’a. Wreszcie, dopiął swego: chodziło o „Big City” z angielskojęzycznej wersji albumu „XXX” Miguela Bose. Bose – wielki gwiazdor piosenki hiszpańskiej – wielokrotnie był przymierzany do kariery w Stanach, raczej bez powodzenia, ale rzeczywiście, pod koniec lat 80. można było usłyszeć go w rotacji amerykańskich stacji radiowych. („XXX” jest jednym z tych zaskakujących produktów iberyjskiej kultury muzycznej, która – jak słusznie udowadniał Kuba Ambrożewski w swoim doskonałym tekście o Herois do Mar – wymyśliła się w zasadzie overnight. Bose, który jeszcze kilka lat wcześniej celował w łzawe ballady nie tak znowu odległe od dokonań Julio Iglesiasa, w 1986 roku współpracował już z Tonym Mansfieldem, odpowiedzialnym za uberprzeboje A-ha. To mniej więcej tak, jakby Andrzej Rybiński nawiązał współpracę z The Dust Brothers. A przecież „XXX” wcale nie jest koronnym dokonaniem hiszpańskiego sophisti-popu (ani nawet Bosego) – jak więc tłumaczyć fenomen wspaniałych Golpes Bajos czy Mecano?). Historia prywatnych poszukiwań „XXX” została spisana w komentarzu na stronie musicpopstars.com i w jednej chwili czyjeś mgliste wspomnienie muzyki stało jej rzeczywistym przejawem, zupełnie jak obiekt śniony transponuje się czasem do naszego świata (sam?, z czyjąś pomocą?). W tym sensie internet jest naszym kolektywnym śnieniem.

W Powiększeniu moja kiepska pamięć kompletnie położyła przekaz i wszyscy strasznie przelękli się tego wywodu („Okazuje się Paweł, że nie tylko treść, ale również forma ma znaczenie”, skomentował Błaszczyk).

Ale generalnie chodziło mi o to, że muzyka dla mentalnych dziadów zawsze spogląda w przeszłość, z nostalgią, na to jacy byliśmy, natomiast kanon popkultury (to wszystko co jest hip) żyje „tak jakby jutra miało nie być”, nawet jeśli „jutro” pozostaje tylko teoretycznym konstruktem, który żeruje na retromanii; a że „rozrost rynków kapitałowych zdominował dyskurs i ukształtował globalną świadomość (…) skazując nas na życie w permanentnej przyszłości, w utopijnym blasku cyberkapitału, bo w przyszłości nie ma pamięci, a rynki nie są przez nikogo kontrolowane i potencjał inwestycyjny nie ma limitu” (DeLillo, „In The Ruins Of The Future”), to życie na łonie popkultury stało się ciągłym wyścigiem z czasem, ze śmiercią, bo „moda to pani śmierci” (w tym sensie w jakim moda nie umiera, ale dokonuje metamorfozy).

W efekcie nie da się poważnie pisać o Robercie Palmerze. Robert Palmer jest tym gościem, który ciął siekierą kable na pierwszym elektrycznym koncercie Boba Dylana; Robert Palmer to trębacz, który ćwiczył więcej od Milesa Davisa; Robert Palmer nie poszedł na pierwszy koncert Sex Pistols, bo akurat ustalał z architektem wnętrz kolor fug w swojej prywatnej saunie. A przecież nawet pieprzony Mick Hucknal był na tym koncercie! Więc ilekroć wpadałem na pomysł, żeby powrócić do tematu autora „Addicted To Love”, gdzieś z tych peryferii pamięci odzywało się echo odległego wołania: – Paweł, ale przecież to nikogo nie interesuje.

Lato powoli dobiega końca, piłkarskie buty kurzą się na dnie szafy i, zdaje się, kolejnego meczu z Porcys nie będzie. Co kilka dni w wyszukiwarkę YouTube’a wpisuję frazę „Wodecki off”, licząc, że w końcu ktoś umieści całość koncertu Zbiga z Mitchami w sieci. Obserwuję fejsbukowy fan page „Geriatris”, czekam na pierwszy od dwóch lat update na stronie dziady.blogspot.com. Wspominam porażkę 1:6 i Amol rozrabiany z wódką w podobnej proporcji. Mój wewnętrzny alchemik podpowiada: tacy byliśmy.

Paweł Sajewicz (12 września 2013)

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 
Gość: ps nzlg
[10 października 2013]
a proszę bardzo:

1. (Love Is) The Tender Trap
http://www.youtube.com/watch?v=xfAjYb7Zr7s

2. Hyperactive (single edit)
http://www.youtube.com/watch?v=5Isewa03JWY

3. Addicted To Love (live z zespołem Jamesa Browna)
http://www.youtube.com/watch?v=pf33KekKBL8

4. I Didn't Mean To Turn You On ("live z playbacku", na perkusji Łukasz Błaszczyk)
http://www.youtube.com/watch?v=mGrQTRcxdTo

5. Some Like It Hot
http://www.youtube.com/watch?v=Xf2MNCu5oqM

6. You Are In My System (re-edit)
https://soundcloud.com/djjeffbutton/you-are-in-my-system-elextra-jeff-button-reedit

7. Pride (extended mix)
http://www.youtube.com/watch?v=0HGSQksfeuQ

8. Looking For Clues (???)
http://www.youtube.com/watch?v=xajquiDl4do

9. Sulky Girl (TV appearance)
http://www.youtube.com/watch?v=dUNa_raZ4dI

10. Johnny and Mary
http://www.youtube.com/watch?v=7_SAMrDnXOE

11. Every Kinda People (live)
http://www.youtube.com/watch?v=XwCHFaarTjY

12. Some People Can Do What They Like
http://www.youtube.com/watch?v=C_wBMSsj61E

13. Fine Time
http://www.youtube.com/watch?v=cxLfkiaS26Q

14. Sneakin' Sally Through The Alley
http://www.youtube.com/watch?v=gsLz2pvO5N0
Gość: kriss
[10 października 2013]
no i co z tą składaneczką? ;)
Gość: PS nzlg
[17 września 2013]
"Paweł zna się na tagach" chyba raczej ;)
Gość: mateusz b nzlg
[17 września 2013]
Niestety, Sajewicz miał jednak rację. To był Milk formerly known as Milk Dee, który był swego czasu połową duetu Audio Two, których wreszcie posądziłem o ten kawałek.

"Get Off My Log" z 1995 r. wykorzystuje jedynie sample Audio Two, których ostatnie wydawnictwo datuje się jednak na rok 1992. Paweł "Zły Murzyn" Sajewicz zna się na rapach.
Gość: PS nzlg
[13 września 2013]
HŁE HŁE HŁE :) ten błąd po prostu musiał być. Oczywiście pisząc notkę trzy razy myślałem "tylko nie pomyl Buckleyów".
Gość: kidej
[13 września 2013]
No chyba, ze Buckley to juz poza kategoria "blue-eyed soul z lat 70".
Gość: kidej
[13 września 2013]
@PS

"soulowy Jeff Buckley"

No, to wczesnie talentem blysnal!

(ktos musial ;))
Gość: PS nzlg
[13 września 2013]
@TenMat

"Pride" to jest płyta kłopotliwa dla mnie, nie mogę powiedzieć że kiepska (jak będę się upierał w przypadku produkcji post-Riptide), ale eksperymenty Palmera pachną tu trochę TANIOCHĄ (szkaradne syntezatorowe fanfary w "Deadline", taniocha arabizmów w "Silver Gun"). Ale kompozycyjnie bywa miło (tytułowy, "Deadline" właśnie, "Dance For Me").

Blue-eyed soul z lat 70. - no, odważna teza, że tylko Ferry był lepszy, zwłaszcza, że Ferry to bardziej nowy Sinatra niż nowy Ottis Reading. A Hall&Oates z tego okresu? A Bowie na "Young Americans"? A soulowy Jeff Buckley? Wszyscy grali jakby jednak odważniej. Choć zgadzam się, że u Palmera najefektowniej wychodził wtedy mariaż z karaibami (fenomenalny cover "Pressure Drop", imo lepszy niż oryginał).

A "Drive" to jest dla mnie właśnie jego American Recordings :)

Później postaram się tu wrzucić jakąś składaneczkę ulubionych utworów :) bo cieszy mnie że jest zainteresowanie tematem.
Gość: kidej
[13 września 2013]
Wlasnie czegos takiego jak ponizej jestem wielkim fanem. Moar please.
Gość: TenMat
[13 września 2013]
@PS nzlg

Siedzę i czytam. W tle krzyczy Bruce, że "Spare Parts and broken hearts..."
Czytam dalej i dowiaduję się, że nie ma szans, od razu przychodzi mi na myśl cytat z dzisiejszego młodocianego klasyka-"Never Say Never".
Ale krocząc, krok po kroku:
z pierwszej piątki Sally tj. debiut. Zdefiniowanie własnego stylu, i najbardziej Brytyjski album w dyskografii.
Późniejszy Palmer to w dużej mierze blue eyed soul najwyższych lotów, z umiejętnie przemycanymi dźwiękami Jamajki i Karaibów. Lepsze kompozycje i garnitury miał tylko Bryan Ferry.
Pride z winylu brzmi doskonale i moim zdaniem nie ma sobie równych, pod względem produkcji, jeżeli chodzi o płyty Palmera oczywiście. Podejście do bębnów, to rzecz o której należy wspominać zawsze mówiąc o Robercie. (i dzięki, że też zwróciłęś na to uwagę)

Czy Robert gonił później za sukcesem Addicted? Moim zdaniem tylko na najmniej udanym ze swych albumów tj.Heavy Nova.
Don't Explain i Honey, były miłym powrotem do formy i nagrywania tylko już dla najwierniejszych, którzy zostali.
R&B będę bronił zawsze, ponieważ pod płaszczem produkcji z lat '80 która zniszczyła tę płytę w 1999 r. kryją się jedne z lepszych kompozycji w dorobku Palmera. Gdyby zagrał je przy żywym akompaniamencie, byłby majstersztyk. [Kupił mnie też kolejnym pokłonem w stronę Marvina, ponieważ nie spodziewałem się, iż zabrzmi w Let's Get It On, aż tak dobrze. ]
Drive, album uczciwy i dobry, ale pozostawiający niedosyt i smutek, że to koniec. Brakuje jednoznacznej kropki nad i... (jaką miał Cash, jaką jest każdy kolejny album Dylana od Love & Theft)
Z jednej strony jestem ciekaw co robiłby dziś, jednak z tyłu czaszki świta niepokój, iż Palmer mógłby być dziś w jednej lidze z Erikiem Burdonem, ( i nie jest to komplement, choć i Burdon wielki był).

Ok. nie dywaguje więcej, bo zazwyczaj mam zasadę nie udzielania się w komentarzach gdziekolwiek, lecz dziś po raz pierwszy od lat złamałem się... ach ten Palmer.
Gość: PS nzlg
[13 września 2013]
@TenMat

na pełnowymiarowy przegląd raczej nie ma szans, mogę się tylko tutaj podzielić uber-krótkimi przemyśleniami: spośród pierwszych 5 płyt na uwagę zasługuje najbardziej "Pressure Drop" z 1975 bodajże, w sumie wzorcowy przykład soulowego produkcyjniaka z połowy lat 70. - doskonale zaaranżowany, świetnie wykonany. Rację miał recenzent Rolling Stone'a, który napisał o tej płycie, że Palmer ma wygląd, talent i gdyby tylko miał serce... Pozostałe albumy z lat 70. też dają radę, ale nic szczególnie interesującego w nich nie ma. Aha, sa piosenki - kilka doskonałych: jeden z najlepszych soulowych singli dekady, "Every Kinda' People" ("Double Fun", '78), parę fajnych coverów Allena Toussainta (np. tytułowy z debiutu), parę dobrze wyegzekwowanych ćwiczeń z karaibską rytmiką ("Mean Ol' World" z "Secrets" '79). Na pewno tych pierwszych 5 płyt stanowi najbardziej spójny fragment kariery Palmera.

Dalej jest bardziej kapryśnie, ale i ciekawiej: w 1980 r. Palmer robi totalny make-over i nagrywa bodaj najlepszy album w karierze, czyli "Clues", jeden raz naprawdę dogania awangardzistów popu i serwuje bardzo dziwny zestaw programowanych, szkieletowych piosenek, które dopasowują starego rocka do noworomantycznych wzorców. Fajna jest relacja tej płyty z "Remain In Light" - Palmer zagrał u Talking Heads, a Chris Frantz w rewanżu na "Clues". Oczywiście nie ma co robić karkołomnych porównań, ale lubię myśleć, że w swojej karaibskiej chacie Palmer na miarę własnych mozliwości próbował próbował osiągnąć podobne efekty co Eno z Byrnem.

"Pride" podąża tym samym śladem, ale z dużo marniejszym moim zdaniem efektem (Palmer został przy zdobyczach technologicznych przełomu dekad, a tymczasem pop poszedł już dalej). Zabrakło też Gary'ego Numana, którego duch unosił się nad "Clues" - przy okazji "Pride" Palmer znowu miał pełną kontrolę i to mu chyba jednak nie służyło nigdy. Zabrakło wizji, zabrakło dobrych utworów (poza klasycznym tytułowym i udanym coverem "You Are In My System").

Jakoś po nagraniu "Pride" wokalistę zwerbowała ekipa Power Station i po raz pierwszy Palmer naprawdę zasmakował globalnego sukcesu. Miał nagrać z PS tylko jeden utwór, został na całą płytę. I co ciekawe - twierdził później, przy okazji promocji "Riptide", że on nie zajumał Power Station brzmienia, ale podarował im je. W sumie to mało prawdopodobne, zważywszy na rolę, którą odegrał w Power Station Bernard Edwards, ale niech Palmerowi będzie... Więc kiedy tylko PS znalazło się na listach przebojów, on powiedział chłopakom "Cześć", wrócił do studia i nagrał swój najbardziej znany album, "Riptide" właśnie - bardzo zbliżony brzmieniem do brzmienia PS. Dość powiedzieć, że pierwszy singiel, "Discipline Of Love" był po prostu gorszą wersją wspaniałego "Some Like It Hot" PS (imo najlepszy utwór na jakim Palmer zaśpiewał - i tu akurat wyraźnie słychać jego wpływ, to rwane, nerwowe podawanie melodii - klasyczny białaś próbujący śpiewać funk, trademark Palmera).

No ale w sumie "Riptide" to jest udana płyta, jeden z moich ulubionych popowych albumów połowy lat 80., oczywiście ustępujący songwritingiem jakimś Prince'om i innym gigantom, ale świetnie wyprodukowany (znowu Bernard Edwards, z gigantycznym brzmieniem bębnów i jaskrawymi, eleganckimi podcięciami gitary) i bardzo zwarty. Brzmi dokładnie tak jakby RP wiedział, że teraz albo nigdy.

Dalej już w sumie nie ma w karierze Palmera czego szukać. Jedna błędna decyzja goni następną, próby dyskontowania sukcesu "Addicted To Love" są nazbyt oczywiste, a muzyka brzmi po prostu nie na miejscu. Wspomniane w komentarzach "Rhythm'n'Blues" wydaje mi się jedną z najmniej ciekawych płyt w katalogu RP. Dopiero finalne "Drive" jakoś podźwiga Palmera jako muzyka, ale to już jest zupełnie inna historia - album nagrany bez aspiracji czy to artystyczny, czy komercyjnych. Ładne pożegnanie.
kuba a
[13 września 2013]
Dla ścisłości: ja nie pamiętam, żebym powiedział to, co mi Paweł przypisuje. Tzn. prawdopodobnie tak było, ale to przecież jeszcze nie powód, żeby sobie odmawiać pisania - 95% tekstów na Screenagers nie miałoby racji bytu :)
Gość: TakiLink
[13 września 2013]
http://plytywyklete.blogspot.com/2010/07/robert-z-rytmem-ale-bez-bluesa.html?view=mosaic
Gość: TenMat
[13 września 2013]
Jak to nikogo nie interesuje? Ja, rocznik '86 dzierżę oto w skrzyni pełną winylową dyskografię artysty. Zasłuchuję sie w "Woke Up Laughing". "Rhythm&Blues"(1999) wspaniała pięcio-gwazdkowa płyta wydana o 15 lat za późno by starać się o minano klasyka lat '80. No i przede wszystkim jego (moim zdaniem) opus w postaci "Pride". Nigdy nie zakładajmy "z góry" bo "nikogo" najzwyczajniej w świecie nie istnieje.
Ps. Czekam na wasz redakcyjny przegląd Palmera, z chęcią poczytam...
Gość: kidej
[12 września 2013]
To ja jeszcze dodam - jako dygresje, coby sie troche poklepac po dupach - ze Antyki (AKA Geriatris) powstaly niejako z inspiracji m.in. Hagiografia (a wiec takze tekstem o Palmerze) i wymienionymi Dziadami. W sensie, wlasnie tego brakowalo mi w polskim muzycznym Internecie. Nie tyle nostalgii, co archeologii - kopania w mniej znanej historii i wygrzebywania na swiatlo dzienne mniej lub bardziej jezacych wlos na glowie faktow i fakcikow.
Gość: PS nzlg
[12 września 2013]
Czasem ze mnie taki mały Iwaszkiewicz wychodzi ;)
Gość: kidej
[12 września 2013]
Tak, wiem, ale w mimo wszystko dosc melancholijny sposob, tak go przynajmniej odbieram. ;)
Gość: PS nzlg
[12 września 2013]
Jak to? Przecież to jest tekst afirmatywny!
Gość: kidej
[12 września 2013]
Nieco minorowe nastroje tu ostatnio ;(

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także