Screenagers Live Act #4
The Arcade Fire; 24 czerwca 2011; Torwar, Warszawa
Możemy czuć się wybitnie rozpieszczeni przez ofertę koncertową naszego kraju w roku 2011. Nie dość, że tradycyjnie solidne, najpopularniejsze festiwale mają teraz bardzo dobre line-upy, to jeszcze na zwykłe koncerty wpada do nas cała rzesza lubianych w środowisku wykonawców, by tylko o Belle & Sebastian, Sufjanie czy TV On The Radio wspomnieć. Do tej drugiej grupy zalicza się też Arcade Fire, które z Kanady do Polski przywiózł organizator Open'era. Nie będziemy tu dywagować nad tym, czy ów fakt miałby miejsce, gdyby zespół Wina Butlera nie otrzymał niespodziewanie statuetki Grammy. Najważniejsze, że jedno z najpopularniejszych odkryć w historii Pitchforka pojawiło się na polskiej ziemi. Efekt Grammy przywiódł na koncert sporą rzeszę mniej lub bardziej zaskakujących gwiazd rodzimej sceny (obecność Muńka Staszczyka nominuję do miana największego zaskoczenia), ale wbrew legendom związanym z wyprzedaniem się biletów na płytę kilka tygodni przed gigiem (okazało się, że zniknęły tylko z jednego z wielu kanałów dystrybucji), frekwencja na Arcade Fire była raczej przeciętna: żadnego tłoku i niezdrowych przepychanek, prawdziwy raj dla nielubiących bliskich kontaktów z obcym człowiekiem.
Przed gwiazdą wieczoru sympatycznie zaśpiewała Polka z Kanady, Basia Bulat, która łamaną polszczyzną i piosenkami z repertuaru rodzimych artystów (np. Ludmiły Jakubczak) zyskała sobie sympatię publiki. Po niej atmosferę podgrzewało już tylko Arcade Fire. Dla mnie ten koncert zaczął się mniej więcej w połowie, gdzieś od „The Suburbs”, wcześniej skupiałam się głównie na rewelacyjnych, filmowych wizualizacjach. Bo w drugiej połowie właśnie epicko wybrzmiewał materiał z kultowego „The Funeral”. Mam wątpliwość, czy sama płyta wytrzymuje próbę czasu, czy zachwyty nad nią z perspektywy dnia dzisiejszego nie wydają się, najdelikatniej mówiąc, lekko przesadzone, ale sąsiedztwa z trzema numerami i „Rebellion (Lies)” zrobiły ten wieczór. Po tym już nawet bis złożony z dwóch kawałków z ostatniego albumu i „Intervention” z najgorszej płyty Arcade Fire, „Neon Bible”, bardzo mi się podobały. Kanadyjczycy nie oczarowali mnie zbyt mocno, nie czułam wielkiej euforii po ich koncercie, ale warto było być na Torwarze tego wieczoru, nie tylko ze względu na cztery, świetne momenty z „The Funeral”, ale i dlatego, że w końcu można było posłuchać ważnego i dobrze nagłośnionego koncertu (pozdrowienia dla dźwiękowców z TV On The Radio). (Kasia Wolanin)
TV On The Radio; 20 czerwca 2011; Stodoła, Warszawa
Dziwna sprawa z tym TV On The Radio. Są zespołem trochę niedzisiejszym, ze swoim upodobaniem do gitar i solidnie napisanych, chwytliwych piosenek. Opis ten pasuje do połowy jednosezonowych gwiazdek indie rocka, ale oni, dzięki misternej produkcji i niezliczonej ilości elektronicznych smaczków, stali się zespołem godzącym fanów dobrego songwritingu z miłośnikami aranżacyjnej kombinatoryki. Z drugiej strony, grupa przyjechała do Polski w dość przełomowym dla siebie momencie, na który zebrało się parę wydarzeń takich, jak przejście do dużej wytwórni, śmierć basisty, przeciętnej jakości nowa płyta... Trudno było stwierdzić czy zastaniemy ich w dobrej formie.
Jako formalność wspomnę, że pełną Stodołę przed główną gwiazdą rozgrzewało trio Tres.B, niestety oprócz gitary basowej w kształcie motyla niczym się specjalnie nie wyróżniające. Potem już było... tylko lepiej! Otóż członkowie TVOTR zdawali się być w wyśmienitych humorach, aż do tego stopnia, że w pewnym momencie zapytali się, czy publiczność woli by opowiadali żarty, czy by grali. Stanęło na tym drugim i to z korzyścią dla wszystkich (nie żeby byli nieśmieszni), bo od rozpoczynającego „Halfway Home” aż do końca bisów nie spuścili z tonu. Ku mojej radości setlista mieściła niewiele utworów z nowego krążka, z „hitów” zabrakło tylko „Dreams” i może nawet dobrze, bo nie do końca by pasowało do bardzo energetycznego, rozrywkowego wręcz setu. Z wielkim entuzjazmem przyjęto nowy singiel „Will Do”, wysadzili w powietrze Stodołę brawurowym wykonaniem „Wolf Like Me” i przearanżowanym „Staring At The Sun”. Ale prawdziwe apogeum stanowiło budujące niesamowite napięcie „DLZ” zagrane na bis po szaleńczym wywoływaniu zespołu przez widownię. Czy to był łabędzi śpiew nowojorczyków, czy początek nowego, lepszego TVOTR? Coś mi podpowiada, że ta druga opcja jest bliższa prawdy. (Andżelika Kaczorowska)
Tame Impala; 20 czerwca 2011; Gebäude 9, Kolonia,
Znacie takie uczucie, gdy po długo wyczekiwanym koncercie z lekkim rozczarowaniem stwierdzacie, że faza oglądania biletu wiszącego na ścianie i odliczania dni okazały się być fajniejsze niż sam event? Mimo mojej przeogromnej sympatii do zarówno „Innerspeaker”, jak i poprzedzającej ją EPki muszę przyznać, że doświadczyłam go właśnie w kontekście koncertu Tame Impala.
Niestety, trzeba to powiedzieć wprost: świetnie wyprodukowana płyta na żywo straciła mnóstwo ze swojego blasku i przypominała bardziej koncert (całkiem obiecującego) zespołu z liceum pracującego nad pierwszym demo niż grupy z ponad 46 tysiącami fanów na Facebooku i płytą obsypaną przez media gwiazdkami, co było raczej bardziej rozczarowujące niż urocze. Wykonaniu na żywo, choć obiektywnie rzecz biorąc poprawnemu, brakowało polotu brzmienia studyjnego. Poza apatią sceniczną równie istotną przyczyną był poważny aspekt techniczny: fatalne nagłośnienie. Lekkość i swoboda stanowiące o mocy „Innerspeaker”, już od otwierającego set, jednego przecież z highlightów „Why Don't You Make Up Your Mind?” zginęły zmiażdżone przeraźliwie głośną perkusją, o stłamszeniu z założenia rozmytego wokalu w ogóle nie wspominając. I tak już było do końca. Szkoda, że ucierpiało na tym i singlowe „Solitude Is Bliss”, podgrzewające publikę złożoną na wpół z klonów członków zespołu, na wpół klasycznych wizualnie fanów gitarowego grania do przysłowiowej czerwoności bardziej ze względu na temperaturę powietrza niż grania.
Trochę walczę ze sobą, pisząc te słowa, bo całej sprawie niby nic nie można zarzucić: chłopaki wycięły kilka rozbudowanych solówek, zagrały cover Massive Attack (kto by pomyślał), wplątały wątek Epki, wydukały obowiązkowe danke schön i zapewniły, że kolońska publiczność jest najlepsza, jaką kiedykolwiek widzieli. A mimo to został lekki niedosyt, i to wcale nie dlatego, że koncert nie trwał więcej niż godzinę z hakiem i nie było żadnych bisów. Może zachwycą jeszcze w innym miejscu i w innym czasie? Dla symbolicznego podsumowania dziesiątek odsłuchań przez ostatnie pół roku i ciarek po rozpoznaniu pierwszych akordów być na miejscu było warto. O katharsis jednak nie ma mowy. (Zosia Sucharska)
Afro Kolektyw; 20 czerwca 2011; 1500m2 do wynajęcia, Warszawa
Nowe gwiazdy Listy Przebojów Programu Trzeciego przyciągnęły we wtorkowy wieczór całkiem sporą widownię do industrialnego, mało koncertowego wnętrza na warszawskim Solcu. Kto wpadł i wykazał się chwilą cierpliwości (planowany na dwudziestą start opóźnił się ponad godzinę), zobaczył Afro Kolektyw w dużym gazie. Obrodziło tej nocy w momenty niezapomniane, by wspomnieć awarię prądu tuż przed ostatnim refrenem „Wiążę sobie krawat” i chóralne jego dośpiewanie przez publiczność, skromny featuring na mikrofonie jednego z członków redakcji Screenagers, a zwłaszcza moment, w którym Afrojax przeobraził się w polskiego Phila Collinsa, zasiadając za bębnami na czas „Karla Malone” i poradził sobie z tym wyzwaniem całkiem wybornie. Były i nowe kawałki, owszem – a ściślej rzecz biorąc melodyjne, eklektyczne piosenki, które pewnego dnia mogą ułożyć się w jeden z lepszych albumów tego zespołu. (Kuba Ambrożewski)
Komentarze
[9 lipca 2011]
[8 lipca 2011]
[8 lipca 2011]
[8 lipca 2011]
[7 lipca 2011]
[7 lipca 2011]
[7 lipca 2011]
[7 lipca 2011]