Ocena: 7

Islands

Return To The Sea

Okładka Islands - Return To The Sea

[Rough Trade; 4 kwietnia 2006]

1. Znowu jesteśmy na kanadyjskim statku?

2. Znowu trzeba czyścić kompakt z plam po syropie klonowym?

3. Znowu debiutanci?

1. Tak, kołysze prawie tak, jak ten zwodowany cztery lata temu.

2. Tak, poza tym pudełko mocno trąci sosnowym drewnem.

3. Nie, chociaż nie zapamiętaliśmy specjalnie albumu The Unicorns.

Panowie Diamonds i Tambour, nie rezygnując do końca z nieco kabaretowej stylistyki, oferują indie-popowy koktajl wymieszany dodatkowo z wieloma składnikami innych nurtów. W "Jogging Gorgeous Summer" niewyspiarska krypa Wyspiarzy-Niewyspiarzy obiera kurs na Karaiby (ale nie w rejony spalonych nie tylko słońcem obrzeży Kingston), a w "Where There's A Will There's Whalebone" pojawia się (o, zgrozo!) quasi-raperska wstawka. Można ją strawić, zaserwowana została bez wsparcia macaczy płyt winylowych.

"Return To The Sea" bardzo szybko przekona, bądź zniechęci. Otwierającym album "Swans (Life After Death)" Islands dość dobrze przedstawiają się słuchaczowi. Pomimo, że automatycznie pojawi się przed oczami okładka pewnego albumu, na której widnieją jedynie dłoń, pióro i napis, wieloetapowość, zabawy z pianinem i fragmentaryczne wzbogacenie innym instrumentarium (w tym przypadku syntezatorem), to utwór oddaje ducha twórczości zespołu. W nieskomplikowaną, wręcz minimalistyczną formułę swoich piosenek Kanadyjczycy wrzucają całą masę dodatków. Czynią to jednak w sposób niezwykle przemyślany, unikają przesady, a każda kompozycja zyskuje indywidualny wyraz. Islands udowadniają, że można na niewielu poszczególnych dźwiękach budować utwory na wskroś nieschematyczne. Nie dzieje się tak tylko dzięki wspomnianym bonusom w postaci partii różnorodnych instrumentów. Diamonds i Tambour, wykorzystując do wspierania i tworzenia linii melodycznych charrango, flet, waltornię czy instrumenty smyczkowe, nadają swoim utworom intrygującą asymetrię.

Najciekawszy i chyba artystycznie najbardziej wartościowy fakt stanowią fragmenty albumu, które mogą szokować stylizowaną improwizacją. Weźmy "Volcanoes" - ze słów niejakiego Oskara, zabitego przez brata w roku 1936, dowiemy się kiedy nastąpi koniec świata. Wszystko to przy akompaniamencie tarki do prania, kuchni i pudełka, które oprócz perkusji obsługuje Tambour. Pierwsza część piosenki jest dodatkowo polana klasycznym wstępem do saloonowego utworu country. Lekko galopujący rytm, liryki w pośredni sposób odnoszące się do ulubionych tematów dzieł Caspara Davida Friedricha - autora obrazu, którego fragment zdobi okładkę. Za napisany na kolanie i improwizowany może uchodzić także "Don't Call Me Whitney, Bobby". Tu obyło się bez dodatków. Tradycyjnie: gitara, bas, bębny wokal. Pobrzdąkiwanie grupki zbierającej na piwo w nadmorskim kurorcie.

Nagromadzenie w "Return To The Sea" wielu kompozytorskich idei w połączeniu z niezaprzeczalną popową prostotą dało efekt albumu jednocześnie spójnego i zróżnicowanego. Płyty wpisującej się w stylistykę, która powoli staję się być znakiem rozpoznawczym artystów z Kraju Klonowego Liścia, ale dzięki talentowi twórców i ich śmiałej zabawie wieloma konwencjami, unikalnej i intrygującej na wiele sposobów.

Witek Wierzchowski (30 maja 2006)

Oceny

Witek Wierzchowski: 7/10
Kasia Wolanin: 6/10
Średnia z 12 ocen: 7,16/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także