Snow Patrol
Eyes Open
[Polydor; 1 maja 2006]
Gary Lightbody obudził się w jednym z pokojów trzygwiazdkowego hotelu w centrum dużego miasta z tradycyjnie potwornym kacem. Po chwili bezproduktywnego gapienia się w sufit obrócił się na bok i ku swojemu zdziwieniu odkrył, że nie leży sam. Zdezorientowany zajrzał szybko pod kołdrę. Uff, na szczęście kobieta, pomyślał i nie prowokując zbędnych dyskusji postanowił wymknąć się ukradkiem. Nie udało się. Rzucone spod kołdry dokąd idziesz Chris? zdemaskowało jego zamiary. Nie jestem Chris, jestem Gary, poprawił zmieszany. Niewiasta usiadła w mgnieniu oka. Jak to nie, nie jesteś Chris z Coldplay?, padło lekko łamiącym się głosem. Nie, ich autobus stał na parkingu E, pomyliłaś się, ja jestem Gary Lightbody, kontynuował widząc coraz bardziej napełniające się łzami oczy swojego rozmówcy, ale ja też jestem sławny, na pewno mnie kojarzysz, nagraliśmy „Run”... nie pamiętasz jak to leci?.. zanucę ci... widzisz, teraz na pewno kojarzysz mój zespół... no powiedz coś do diabła!!!.
- yyyy, jesteś z Embrace, tak? A na czym grasz?.
Kibicowanie Snow Patrol przeszło na przestrzeni ostatnich lat przez kilka etapów. Przed 2003 można się było pochwalić, że istnieje przyzwoity, szerzej nieznany zespół, o którym mogłoby usłyszeć więcej ludzi i chyba tylko tyle. Rok później się udało - brak reakcji na nazwę grupy mógł świadczyć jedynie o totalnym braku dostępu do radia, gdzie „Run” pojawiało się z większą częstotliwością niż wynosił czas jego trwania. Serio, wystarczyło pod koniec utworu zmienić stację by ponownie natrafić na jego początek. Znajomość ze Snow Patrol przeszła z poziomu kumpelskiego na mniej wymagający, choć wypracowanego sukcesu wypadało gratulować. Dwa lata później nie mamy do czynienia z niezależną formacją, której przypadkiem udało się przebić do mainstreamu, lecz podatną na wpływy majorsów grupą, która usilnie próbuje w mainstreamie się utrzymać. Gratulować nie ma czego, trzymanie kciuków nie ma sensu, a radość z obcowania przypomina zadowolenie z otrzymania pod choinkę pary ciepłych kapci.
„Eyes Open” brzmi dokładnie tak, jak można by oczekiwać, że brzmieć będzie następca „Final Straw”. Nie uświadczyliśmy niespodzianek, te zresztą zdarzyć się nie mogły, zespół w dalszym ciągu trzyma się sprawdzonych uprzednio patentów, budując swój wizerunek na założeniu „jak grać aby zostać usłyszanym, ale nie rozpoznanym”. Co biorąc pod uwagę brak gwiazdorskich predyspozycji jego członków układa się w logiczną całość. Autoplagiat „Eyes Open” jest tak oczywisty, że zestawiać go z „Final Straw” to tak jak szukać różnic między Lechem, a Jarosławem. I choć oprócz duetu z Marthą Wainwright trudno znaleźć tu punkt zaczepienia (nie zanosi się na powtórkę „Run”), całość wydaje się być solidniejsza i bardziej zwarta niż poprzednio. Być może nie tak pomysłowa i melodyjna jak debiut Electric Soft Parade, lecz również znacznie ciekawsza od ubiegłorocznego Athlete. Jednym słowem czołówka peletonu. Na więcej nie ma co liczyć, zresztą nie o to chodzi.