Calexico
Garden Ruin
[Sonic; 3 kwietnia 2006]
Określić styl Calexico – to zadanie nie należy do najłatwiejszych. Gdyby ktoś nagle zapytał mnie: co oni w ogóle grają i domagał się szybkiej i precyzyjnej odpowiedzi, byłbym w niezłych tarapatach. Coś jakby rockowy soundtrack do spaghetti westernu, alternatywny Ennio Morricone, połączenie lo-fi, country, muzyki meksykańskich mariachi z jazzem i ambientową elektroniką. Z całą pewnością, działająca już dwanaście lat formacja Joey Burnsa i Johna Convertino czuje się za ciasno w każdej muzycznej szufladce. Gdy w 2000 roku zachwycili połączeniem meksykańskiego folku z muzyką rockową, mogli na tym patencie jechać przez dziesięć lat, proponując raz lepsze, raz gorsze wersje „El Picadora”, „Mulety” czy „Tres Avisos”. Na tym polu do dziś nie doczekali się konkurencji. Woleli jednak wyruszyć w dalszą drogę, kombinować, eksperymentować, wystawiać fanów na rozmaite próby.
Jeśli więc pokochaliście poprzedni, doceniony zarówno przez krytykę, jak i publiczność album „Feast Of Wire”, „Garden Ruin” spróbujcie najpierw tylko polubić. Każde nowe Calexico jest w pewnym sensie mało calexicowe. Amerykanie lubią ryzykować i jak na razie jeszcze nie ponieśli porażki. Na nowej, piątej już płycie znów proponują rzeczy, których nigdy wcześniej nie grali: „Roka” to leniwe flamenco gościnnie odśpiewane przez wokalistkę – Amparo Sanchez z Barcelony. „Nom de Plume” – największe chyba zaskoczenie – wyszeptana po francusku (!), utrzymana w kawiarnianym klimacie piosenka. „All Systems Red” – rozbudowany aranżacyjnie, najdłuższy na płycie utwór, który kończy ściana przesterowanego dźwięku, przywodząca na myśl dokonania Mogwai. Możliwe, że „Garden ruin” jest początkiem fascynacji brzmieniami kojarzonymi raczej ze Starym Kontynentem. Słychać, że Joey Burns i John Convertino opuścili ukochane południe Stanów Zjednoczonych; dęciaków, decydujących dotychczas w dużej mierze o rozpoznawalności ich stylu, na „Garden Ruin” jak na lekarstwo: pojawiają się w otwierającym całość „Cruel”, by tylko na chwilę powrócić w „Roce”. Równie niewiele jest motywów nawiązujących do stylistyki meksykańskiego folku – kolejnego znaku rozpoznawczego formacji.
Muzycy z Arizony cały czas jednak pamiętają o country – elemencie spajającym wszystkie ich rozmaite muzyczne „odloty”. Oszczędne „westernowe” kompozycje stanowią serce „Garden Ruin”. „Yours And Mine”, „Smash” a szczególnie „Panic Open String” spełnią oczekiwania fanów alternatywnego, intelektualnego, kowbojskiego, słowem: lambchopowego rocka. Najmniej przekonująco zespół wypada w kawałkach, które w zamierzeniu miały być energetyczne; „Letter To Bowie Knife” czy „Deep Down” wydają się nie pasować do nastroju, jaki panuje pośród tych uroczo sentymentalnych, muzycznych ruin. Każdy, kto słyszał płytę dokumentującą występ Calexico na festiwalu Roskilde w 2001 wie, że potrafią zagrać mocno, z rock’n’rollowym rozmachem. Siłą najnowszego albumu są jednak przede wszystkim oszczędne, liryczne kompozycje.
Jak coś jest do wszystkiego, to jest do niczego. Calexico zdaje się być wyjątkiem potwierdzającym tę regułę. Jeśli na następnym albumie połączą country z fińskim folkiem, ukraińskimi dumkami czy muzyką etniczną Wysp Zielonego Przylądka, najprawdopodobniej odniosą sukces. Chyba, że kiedyś zawieszą sobie poprzeczkę za wysoko i powołają do życia jakieś dźwiękowe monstrum. Każdy przecież musi kiedyś przegrać. A może tę regułę także mają zamiar „potwierdzić”?