Ocena: 7

Guillemots

From The Cliffs [EP]

Okładka Guillemots - From The Cliffs [EP]

[Fantastic Plastic; 14 marca 2006]

Co jakiś czas na Wyspach pojawia się zespół, który choć mniej więcej koresponduje z lokalnymi aktualnościami, to jednak wydaje się pod każdym względem inny i jako taki nijak nie daje się wpisać w konkretną scenę. Sztandarowym przykładem takiej grupy były kilka lat temu nasze screenagersowe misie-pysie z British Sea Power, których tylko największe matołki chciały zaliczać do tak zwanego new rock revolution, a paru niewiele mądrzejszych widziało w nich wyspiarski Interpol. Za pozornie typowo brytyjskim szarpaniem strun kryła się jednak szlachetna ekscentryczność i zadziwiająco inteligentne i rozgległe inspiracje. Podobnie jest z Guillemots. Egzotyczny z nich skład. Mają na przykład tego pyzatego gościa, który wygląda trochę jak nieogolony Mick Hucknall, a obok niego ładne dziewczę z kontrabasem. Zresztą weźmy same ich nazwiska: kogoś, kto przedstawia się jako Aristizabal Hawkes widziałbym raczej w piłkarskiej reprezentacji jakiegoś karaibskiego państewka niż w jednym z najbardziej obiecujących brytyjskich zespołów pop.

Napisałem pop? Jak niewiele to mówi o tej czwórce. Na okoliczność zasłyszanej na epce (zanim zaczniecie przynudzać, że co to za epka, która trwa czterdzieści minut, przypominam, że to kompilacja już wcześniej znanych Brytyjczykom nagrań Guillemots, teraz przekazywana reszcie świata) „From The Cliffs” muzyki ukułem autorskie określenie: akustyczny barokowy brit-pop. Po pierwsze bowiem, znaczną część materiału dałoby się spokojnie odtworzyć bez użycia grama prądu. Po drugie, zamiłowanie do precyzyjnych, niebanalnych aranżacji dzielą wśród znanych mi nowych brytyjskich formacji jedynie z Field Music. Jednak podczas gdy dla tamtych układanki w zakresie harmonii i struktur utworów stanowiły clue całej zabawy, dla Guillemots to tylko ważny środek w procesie budowy inteligentnych, ale nie męczących utworów. Dość powiedzieć, że jako jedną z inspiracji wymieniają Burta Bacharacha – mistrza dobrej piosenki pop. Na marginesie, to samo twierdził od zawsze Noel Gallagher, natomiast różnica polega na tym, że akurat u londyńskiego kwartetu jest to słyszalne.

Tyle, że bacharachowską elegancję, instrumentalny rozmach, trąbeczki, fortepian, sięgającego po szczoteczki perkusistę oraz bas (nie gitara basowa, klasyczny kontrabas!) Guillemots filtrują jeszcze przez melodyjność brit-popu. Po króciutkim intro dostajemy kopa w postaci „Trains To Brazil”, który niby to przypomina chwile chwały Badly Drawn Boya, niby podskakuje jak co lepsze single Supergrass, ale bogactwem tła zwraca się ku wspomnianym klasykom. To materiał na przebój, na który wiele grup czeka przez całą karierę, a oni walnęli go na samym początku. Imponujące, zresztą drugiej kompozycji tego kalibru już tu nie ma. W „Made Up Lovesong #43” zespół oddala się w stronę poruszających się po charakterystycznym dla Coldplay, nieco asymetrycznym rytmie pogodnych, romantycznych piosenek. Nawet ten mało odkrywczy motyw gitary podtrzymuje to skojarzenie, ale utwór ma w sobie więcej autentycznego uroku niż całe „X&Y”. Chwytliwy jest też „Who Left The Lights Off Baby”, pięć minut ciut swingującego popu; dokładający z każdą minutą kolejne warstwy dźwięków. Partridge’owski timbre wokalu skłania ku tezie, że piosenka nie odstawałaby stylistycznie na „Apple Venus Vol. 1”, zwłaszcza wpasowana pomiędzy „I’d Like That” a „Frivolous Tonight”.

Są na „From The Cliffs” fragmenty mniej oczywiste i przez to wzbudzające wątpliwości. Te dotyczą przede wszystkim dziewięciominutowego „Over The Stairs” – wędrówki w kierunku tego, co robił zespół Talk Talk w drugiej połowie lat osiemdziesiątych. Snująca się w ślimaczym tempie kompozycja ma swoje momenty: ładne wykorzystanie organów hammonda, a przede wszystkim prawie-kulminację z dzwoneczkami i falsetowym solo wokalisty w czwartej minucie. Mimo tego wydaje się zbyt rozciągnięta, chociaż obiecuje, że ich ćwiczenia w operowaniu ciszą mogą kiedyś dać efekt prawdziwie zadziwiający. Podobną drogę przemierza „Cats Eyes”. Pozostają jeszcze „Go Away” – rozbujany w stylu ska, z dramatycznym, lamentującym refrenem, a także oparty na kilku dźwiękach pianina i głosie „My Chosen One” – przyznajmy, zbyt ubogi by zostawić większe wrażenie.

Dlaczego warto czekać na longplay Guillemots? Bo z tego, że są tak różni od pozostałych przesyłek z Wysp wynika inna rzecz, a mianowicie nadzieja na to, że ktoś w brytyjskim popie nagra nie tylko „sympatyczną płytkę z fajnymi kawałkami do potańczenia”, a album, który otrze się o sztukę. Nie mówię, że „Odessey & Oracle”. Nie mówię, że „Skylarking”. Ale takie „The Hour Of Bewilderbeast”, czemu nie?

Kuba Ambrożewski (6 maja 2006)

Oceny

Piotr Szwed: 8/10
Kasia Wolanin: 7/10
Kuba Ambrożewski: 7/10
Tomasz Tomporowski: 7/10
Średnia z 13 ocen: 7,23/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także