Ocena: 6

The Secret Machines

Ten Silver Drops

Okładka The Secret Machines - Ten Silver Drops

[Warner; 3 kwietnia 2006]

Po pierwsze nie dziesięć, a osiem, i niestety ze srebra nienajwyższej próby. Drugi długogrający album The Secret Machines przynosi pewną dozę rozczarowania. Kiedy dwa lata temu to nowojorskie trio wpuściło odrobinę świeżego powietrza w zmęczoną bezproduktywnym poszukiwaniem kolejnych kombinacji trzech akordów scenę muzyczną, trudno było nie czekać na kolejny album formacji. „Now Here Is Nowhere” udowodnił nowemu pokoleniu, że prog może być czymś więcej niż brzydkim wyrazem na cztery litery, ponownie zaszczepiając ducha kosmicznych wycieczek w konwencjonalne ramy indie. Niektóre kompozycje dobijały czasem trwania do dziewięciu minut i to właśnie one stanowiły o powodzeniu płyty. Główna w tym zasługa imponującej sekcji rytmicznej, głębokiego jak wyschnięta studnia basu Brandona Curtisa i wskrzeszających Johna Bonhama bębnów Josha Garza. Choć dalekie od dominującego, motoryczne oblicze The Secret Machines stało się ich wizytówką, a wszechpanujący duszny klimat potęgował wrażenie podniosłości. Dzięki „Now Here Is Nowhere” skrytobójcze maszyny bez najmniejszych problemów wygrały bitwę. Niestety, nie udało im się wygrać wojny.

Prawda, powtórzenie elementu zaskoczenia było w tym wypadku bardzo trudne, lecz jak pokazuje czasami historia nie niemożliwe. Niestety, już na poziomie drugiej płyty do The Secret Machines można przyłożyć zasadę utraty agresywności względem tzw. dojrzałości muzycznej. W niepamięć odeszły bezlitosne, miarowe uderzenia Garza, które kiedyś stanowiły sedno i meritum kompozycji. „Ten Silver Drops” sprawia wrażenie pracy bardziej zespołowej, instrumentarium wydaje się być bogatsze niż poprzednio, a utwory mają zdecydowanie więcej przestrzeni. Celem albumu wydaje się być wyjście z zadymionych klubów na wielotysięczne stadiony, sam zespół brzmi zresztą jakby wrócił właśnie z trwającej pięć lat trasy u boku U2. Tu i ówdzie pojawi się ciekawy patent, otwierający płytę „Alone, Jealous and Stoned” należy uznać za udany, nie pozbawia to bynajmniej wrażenia uśrednionego kompromisu. Niektóre numery ewidentnie wołają o punkt kulminacyjny, tak jakby zespół wpuszczając powietrze do swojej stylistyki, odrobinę się zapowietrzył.

Przewietrzenie brzmienia Secret Machines wpłynęło na zapamiętywalność ich nowych utworów. Ośmiominutowy moloch „Daddy’s In The Doldrums” wydaje się zmierzać na wyeksploatowaną piętnaście lat temu orbitę Spacemen 3, zatrzymując się w pół drogi pomiędzy aspiracjami, a niezdecydowaniem. Czasem jeszcze trudniej o treści, najbardziej patetyczny na płycie „I Want To Know If It’s Still Possible” przypomina dowcipy o zajączku: widzisz coś?/ nic.../ to weź pięć minut i spadaj!. Dla kontrastu, nawiązujący do Jesus and Mary Chain, wybrany na singiel „Lighting Blue Eyes” częstuje nas najbardziej zaraźliwym w dorobku Machines refrenem, a zamykający „1000 Seconds” jest propozycją dla zwolenników hymnów a’la ubiegłoroczny „X&Y”. „Ten Silver Drops” to ciągle solidny album, choć w stosunku do poprzednika raczej potknięcie się i rozbicie kolana niż tryumfalny pochód. Obecny stan formacji przypomina trochę jeden z odcinków The Simpsons, w którym Marge przeprowadza kampanię na rzecz zakazania przemocy w kreskówkach. Wskutek jej działań „Itchy and Scratchy” zamieniają młoty i dynamit na herbatę i ciastka, co dzieci kwitują jednoznacznym „chyba stracili kopa”. The Secret Machines stracili dokładnie to samo, oby nie na zawsze.

Tomasz Tomporowski (28 kwietnia 2006)

Oceny

Przemysław Nowak: 6/10
Tomasz Tomporowski: 6/10
Średnia z 10 ocen: 6,6/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także