Ocena: 7

The Mars Volta

Scab Dates

Okładka The Mars Volta - Scab Dates

[Universal; 8 listopada 2005]

Im więcej ich słucham, tym bardziej dochodzę do wniosku, że cała ta Mars Volta jest jakaś abarot. Zachowują się dokładnie odwrotnie, niż to w muzycznym biznesie przyjęte. Może nawet nie tyle Mars Volta, co Omar Rodriguez i Cedric Bixler. No, bo spójrzcie: kiedy wreszcie osiągnęli sukces ze swoim At The Drive-In, wypięli się na niego i zaczęli robić coś zupełnie innego. Kiedy nagrali bardzo trudne „De-loused In The Comatorium” i, o dziwo, osiągnęli wielki sukces – nagrali po nim jeszcze trudniejszą „Frances The Mute”. W końcu, zamiast spokojnie spijać śmietanę – wydają kolejny album. Niby koncertowy, a jednak nie do końca taki, jakie zwykło się nagrywać, żeby podtrzymać koniunkturę, choć w głowach pustka. W zasadzie sprawiający wrażenie kolejnej próby zohydzenia własnej muzyki, wszystkim tym, którzy jeszcze nie wymiękli po „Frances The Mute”. Według niektórych płycie próżnej, przekombinowanej i niepotrzebnie rozwlekłej, według innych genialnej. Czy jest to próba skuteczna? Nie wiem. Dla mnie nie, dla wielu na pewno tak.

Pierwsza rzecz, która rzuca się w oczy po wzięciu płyty do ręki to, no co? Spis utworów. Jeżeli ktoś spodziewał się hiciorów – srodze się rozczaruje, może nawet wścieknie. Na „Scab Dates” znalazły się tylko trzy kompozycje z płyt zespołu – wspaniała „Concertina” z EP-ki „Tremulant” oraz „Take The Veil Cerpin Taxt” i „Cicatriz” z „De-loused In The Comatorium”. Tyle. Żadnych Telewatorów, żadnych Dełidołów czy Eria-tarek. Utwory wcale nie singlowe, w dodatku w pojechanych, rozbudowanych wersjach. I, żeby wszystko było jasne, to nie żart. „Abrasions Mount The Timpani” to nie przebrane „Roulette Dares”, a „Haruspex” to nie „L’Via L’Viaquez”. Co, nawiasem mówiąc, dobrze oddaje taktykę koncertową zespołu i stanowi różnicę pomiędzy tym albumem, a poprzednią, pół-bootlegową koncertówką. Mars Volta na koncercie gra, a nie odgrywa. Gra muzykę żywą, zmienną, improwizowaną, od czasu do czasu tylko wplatając w spektakl fragmenty kompozycji znanych z płyt studyjnych. I tak jest właśnie na „Scab Dates”. Między utworami nie ma przerw – przez ponad godzinę zalewa nas potok dźwięków, w większości nieznanych i świeżych. Większość to improwizacje, solówki i wokalizy, nie mające jednak wiele wspólnego z czysto technicznymi popisami, a tworzące spójną i klimatyczną muzyczną opowieść. Różnica między Mars Voltą z płyty a Mars Voltą z koncertu to także instrumentarium. O dziwo – bogatsze niż na płytach, bardzo przecież pod tym względem rozbudowanych. Na scenie występuje całą armia muzyków i to słychać. Dwóch klawiszowców i generalnie „efekciarzy” plus człowiek-orkiestra obsługujący instrumenty perkusyjne, dęte i jeszcze pewnie coś kondensują tę muzykę do granic ludzkiego postrzegania. I, dodajmy dla porządku i ku uciesze malkontentów, przekombinowania.

Każdy, kto był na koncercie Mars Volty wie, jakie to przeżycie. Kto nie był – może tylko żałować. Panowie Omar, Cedric et consortes tworzą niepowtarzalny dźwiękowo-wizualny spektakl, który nie ma nic wspólnego z odgrywaniem singli i szczerzeniem się do małolatek. Któremu bliżej do przedstawienia teatralnego niż do prężenia się gladiatorów w skórzanych rajtkach. Niestety, nie do końca udało się oddać atmosferę koncertu. Niewiele na albumie szaleńczych krzyków publiczności, oklasków, śpiewanych chóralnie i wszyscyrazowo refrenów czy zabawnych dykteryjek ze sceny. To dobrze. Dzięki temu może przemówić sama muzyka i nic nie ginie w zalewie wystudiowanej kokieterii. Niestety, nie ma też tego, co stanowi o istocie koncertu zespołu – magii. Budowanego oświetleniem i efektami mistycyzmu. Magnetycznej, całkowicie odartej ze słów więzi, jaka powstaje między zespołem a publicznością. Szkoda. Przez to, mimo wszystko, płyta nie przemawia tak, jak mogłaby. Inna sprawa, czy istnieje jakikolwiek sposób, by oddać samym dźwiękiem to, co dzieje się na scenie. Obawiam się, że w przypadku koncertu takiego zespołu jak Mars Volta – nie.

No dobra, powie ktoś. Gadasz i gadasz, ale tak na chłopski rozum – dobra jest ta płyta, czy marna? Takiej osobie muszę bez ogródek odpowiedzieć – nie wiem. Ci, którym podobało się „Frances The Mute” prawdopodobnie będą jej słuchać z przyjemnością. Ci, który uznali poprzedni album za zbyt wydumany dostaną potężną maczugę w postaci zakończenia albumu – poprzedzających finał dziesięciu minut chaotycznych dźwięków, w których nie ma muzyki, ale rozmowy członków zespołu, fragmenty jakichś piosenek, dziwne, zniekształcone głosy, pojedyncze dźwięki i krótkie wybuchy improwizowanej kakofonii. Można to uznać za przejaw bezkompromisowości i wierności własnej wizji, można za masturbację. Gwiazdkowanie tej płyty to gorzej niż głupota. To błąd. Daję siedem, choć najchętniej nie dałbym wcale lub dał milion. Bo, czy się to komuś podoba czy nie, Mars Volta jest obecnie jednym z najważniejszych zespołów i nie pomimo, a właśnie dlatego, że ma w dupie melodie, chóralne refreny, i tanie, zgrane do szczętu schematy. Jest to być może jedyny zespół, któremu w czasach zachwytów nad gładkimi i banalnymi pioseneczkami chce się rzeczywiście tworzyć sztukę. Sztukę, która nie do każdego przemówi, ale która nie przestanie od tego być sztuką. Nawet jeśli bezczelną, zapatrzoną w siebie i napuszoną. Mars Volta to nie zwykły zespół rockowy, ale grupa artystyczna. Kupić? Nie kupić? Potargować warto.

Piotr Mikołajczyk (22 kwietnia 2006)

Oceny

Przemysław Nowak: 7/10
Piotr Szwed: 5/10
Średnia z 5 ocen: 7,8/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także