The Dresden Dolls
Yes, Virginia
[Roadrunner; 17 kwietnia 2006]
Debiut The Dresden Dolls to taki diamencik, co szczerze i prawdziwie lśnił, podmuch świeżej energii w skostniałe tabelki z definicjami stylów muzycznych. Punk i kabaret, albo, jak pisał Łukasz Jadaś, dream pop i awangarda rocka - to wszystko mieszało się na płycie „The Dresden Dolls” w idealnych wręcz proporcjach. Fenomen tamtego krążka, to, co sprawiło, że został oceniony na Screenagers tak wysoko było czymś w rodzaju szoku termicznego po wpadnięciu do wody. Album nie był epokowy, ale energia parki z pomalowanymi na biało twarzami biła z każdej piosenki. Pierwsze kontakty z The Dresden Dolls cieszyły, nawet jeśli potem słuchaczowi nie chciało się wracać do debiutanckiego longplaya zbyt często. Dobitne teksty i zapamiętałe nawalanie w pianino oraz naprawdę dobre piosenki - uch, to była świetna płyta.
Life is no Cabaret/We're inviting you anyway - zapewniają Dresden Dolls i czuję się nie tylko zaproszony, wciągnięty do słuchania, ale też po chwili zmieszany i estetycznie zmiętolony. Bo na „Yes, Virginia” nie zmieniło się nic w prawie żadnej kwestii, chwilami wręcz wieje nudą. Duet znowu męczy pianino, chociaż na sposób bardziej rockowy, jakoś częściej wybrzmiewa też perkusja. Oczywiście centralnym instrumentem pozostaje wciąż głos Amandy Palmer, czysty jak łza (no, może nie kiedy w „Dirty Business” drze się w tle na całe gardło) i rozpoznawalny. Raz śpiewane słowa idą w punkcik zgodnie ze wspomnianym pianinkiem („My Alcoholic Friend”), innym razem linie dwóch melodii rozjeżdża-a-ają się. Ale to dalej sprawdzone na debiucie równanie Amanda + pianino = piosenka. W dalszym ciągu teksty dokładnie docierają do słuchacza – dykcja wokalistki pozostaje bez zarzutu, czasem wydaje się nawet, że Palmer wyraźną wymowę stawia wyżej niż śpiewność tekstu i podporządkowanie się melodii. Za to tematyka trochę się już osłuchała. Jeśli tytuły i teksty „First Orgasm” czy „Sex Changes” miały szokować, to chyba nie wyszło, podobnie z opowieściami o problemach alkoholowych i prezerwatywach. Nie można zarzucić Amandzie, że straciła werwę albo sceniczną charyzmę (o ile ocenić ją można po przesłuchaniu płyty) a'la Lene Lovich, ale wszyscy słuchacze debiutu „już to jakby skądś znają”.
Nic to, bo przecież najważniejsze są melodie, najważniejsze zawsze są piosenki. One miejscami prezentują krajobraz muzycznych wyżyn. W „Sex Changes” Amanda cedzi słowa, piszczy, odmierza „tic toc tic toc”, buduje perfidny klimat oczekiwania, który eksploduje w drugiej części utworu refrenicznym Tomorrow, tomorrow, tomorrow!. Wspominałem już o „My Alcoholic Friend”, gdzie słyszymy znowu tę rozbrajającą katarynkowatość śpiewania, coś jak ekspozycję prostych przedszkolnych melodii w wydaniu kobiety-wampa. Skąd to znamy? Oczywiście z „Coin-Operated Boy”. Na krążku znajdziemy kilka innych smaczków, piosenek z kopem i niezłą linią melodyczną. Niestety spora część „Yes, Virginia” to balladki. I to nie przejmujące i depresyjne jak na pierwszym albumie, ale raczej odbite od jednej kalki i nijakie. Nie przeszkadzają, nie przekonują, są trochę bez znaczenia. Cała płyta to znowu punk, kabaret, pomalowane twarze i wszystko to, za co się uwielbiało pierwsze Dresden Dolls. Pomimo naprawdę świetnych momentów, taka zabawa może niedługo się skończyć zarzutami o autoplagiat. Na razie więc radziłbym duetowi jak dobry wujek: komponować więcej dynamicznych piosenek i lepiej wybierać singla i teledysk. O ile ktokolwiek ich pokazuje, bo ja to bym się raczej obawiał, że mi odbiornik rozwalą.
Komentarze
[8 maja 2011]