Ocena: 7

Morrissey

Ringleader Of The Tormentors

Okładka Morrissey - Ringleader Of The Tormentors

[Sonic; 3 kwietnia 2006]

Przy kolejnym solowym wydawnictwie Morrisseya warto może najpierw zweryfikować pogląd na jego poprzedni studyjny album. Wciąż można bowiem mieć wrażenie, że przy „You Are The Quarry” podziw spowodowany był bardziej samym powrotem Stevena Patricka po siedmioletnich wakacjach, niż faktycznie szokującym poziomem tamtej płyty. Płyty naprawdę dobrej, ale głównie z uwagi na głos i teksty Moza. Muzycznie niestety nieinspirującej, zbyt zwyczajnej, chwilami wręcz plastikowej. Żebyśmy się źle nie zrozumieli, to oddzielmy opinię o „You Are The Quarry” od opinii o Morrisseyu. Płyta z 2004 to idealna siódemka. Za to osoba Morrisseya wciąż pozostaje żelazną dziesiątką i kiedy jego nowy materiał trafia do sklepów, zawsze elektryzuje całe środowisko.

Niespodziewanie singla „You Have Killed Me” spotkał dość chłodny odbiór. To dziwi. Do promocji płyty nadaje się idealnie i ma wszystko, co powinien mieć przebój Morrisseya. Nie tak wybuchowy jak „Irish Blood, English Heart”, mniej pogodny od „First Of The Gang To Die”, nie przegrywa jednak z żadnym z nich na polu chwytliwości, odwołując się brzmieniem do czasów „Your Arsenal”. Skoro o brzmieniu, to w tej kategorii „Ringleader Of The Tormentors” przekonuje zdecydowanie bardziej niż poprzednik. Do współpracy Mozzer zaprosił Tony’ego Viscontiego – współodpowiedzialnego za największe sukcesy Davida Bowie; krótko mówiąc postać z kategorii „nie kto inny jak”. Efektem jest muzyka wyprodukowana w duchu tradycji, pozbawiona tych irytujących, syntetycznych naleciałości „You Are The Quarry”. Bo na Boga, Morrissey to fan Sandie Shaw, a nie Madonny. I jego naturalnym ubiorem jest elegancki garnitur a nie fluorescencyjny dres. Z produkcją Viscontiego jest mu zdecydowanie bardziej do twarzy.

Jedno wszak trzeba zapisać mu na minus. Forma tekstowa wykazuje tu tendencję spadkową. Zaginął gdzieś już nie tylko niepowtarzalny błysk znany z dawnych czasów The Smiths, ale i bezkompromisowość „You Are The Quarry”. Morrissey wydaje się być aktualnie zbyt zadowolony z życia, żeby raz jeszcze rozprawiać się z całym światem. Część liryków wskazuje na rewolucję w jego prywatności, część sprawia dość ogólnikowe wrażenie. To paradoksalnie odsłania inny walor płyty: jej duży potencjał melodyczny. Nie czuć tego jeszcze w zabarwionym elementami world music otwieraczu „I Will See You In Far Off Places”, nie tak bardzo we wcale ładnej, hammondowo-fortepianowej balladzie „Dear God, Please Help Me”. Od „You Have Killed Me” w dół zjeżdża już jednak parada świetnych gitarowych piosenek. „The Youngest Was The Most Loved” nie tylko tekstowo sprawia wrażenie drugiego „First Of The Gang To Die”. Glamrockowy sznyt „In The Future When All’s Well” z riffem a la T.Rex na czele jest powrotem do nastoletnich fascynacji. Wreszcie zdobywający nas w refrenie dziecięcym chórkiem „The Father Who Must Be Killed” kończy jedną z najtrafniejszych serii popowych trzyminutówek, jakie poznamy na tegorocznych płytach. Ale...

Ale ale ale: to tylko (i jak brzmi to „tylko” w kontekście utworów 3-6!) rozwinięcie dywanu przed wstrząsem jaki Morrissey przygotował pod siódemką. „Life Is A Pigsty” jest z przeciwnego bieguna emocji, ba, jest z zupełnie innej krainy. Odgłosy deszczu, piorunów, łkający fortepian – to cały czas dopiero przygotowanie gruntu pod to, co zacznie się od 2:44, kiedy wybrzmiewa pierwszy akord gitary akustycznej, a uderzenie bębna wprowadza klimat wręcz apokaliptyczny. To co dzieje się od tego miejsca, to w solowym dorobku Morrisseya ta sama półka co „Late Night Maudlin Street”, może nawet smithsowskie „Last Night I Dreamt That Somebody Loved Me”. A kiedy wraz z narastaniem epickiego, dramatycznego aranżu Morrissey z coraz większą siłą śpiewa swoje słodko-gorzkie: life is a pigsty (...) even now in the final hour of my life I’m falling in love again, czujemy, że znów jest wielki, że to kulminacja emocji na tej płycie, że nic już tu z taką siłą nie uderzy.

I rzeczywiście: pomimo że do końca album nie zalicza wpadki (nawet jeśli zaangażowany społecznie rocker „On The Streets I Ran” gra w innej lidze niż nudnawy „To Me You Are A Work Of Art” z echami „How Soon Is Now?”) to drugiego knockdownu nie ma. Nie szkodzi – to i tak jego najlepsza płyta przynajmniej od „Your Arsenal”. Tak, lepsza od „Quarry” również. To nie Morrissey stoi w miejscu, to po prostu my zaostrzamy skalę.

Kuba Ambrożewski (19 kwietnia 2006)

Oceny

Kasia Wolanin: 7/10
Kuba Ambrożewski: 7/10
Przemysław Nowak: 6/10
Marta Słomka: 5/10
Średnia z 19 ocen: 7,73/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także