Placebo
Meds
[EMI Music Polska; 13 marca 2006]
Mam wrażenie, że chyba powinniśmy okazać Placebo wdzięczność za kolejną płytę. Patrząc przez własny pryzmat, dzięki „Meds” wróciłam do całej dyskografii brytyjskiej formacji z przyjemnością słuchając niektórych jej fragmentów. Niemniej efektem tej podróży jest nieodparte wrażenie, że zespół Briana Molko poniekąd się skończył. Zdaje się to być koniec w pewien sposób niezwykły, wynika on bowiem nie tyle ze słabej formy Placebo (która spada systematycznie od „Without You I’m Nothing”), ale raczej z nieuchronnego upływu czasu. Molko ma już trochę za dużo lat, aby przemawiać głosem poszukujących własnej drogi, zbuntowanych, nonkonformistycznych mniej lub bardziej nastolatków. My również z tego wieku wyrośliśmy. Wydaję się, że minęły czasy, kiedy z dreszczem przechodzącym po plecach odkrywaliśmy wszystkie zakamarki „Without You I’m Nothing”, fascynowaliśmy się surowością gitar na „Black Market Music” i elektryzującym wokalem Briana Molko. Dzisiaj tamte emocje wydają się być nic nieznaczącym uniesieniem. Staliśmy się starsi, trochę mądrzejsi, dojrzalsi i bardziej wymagający. Szukamy teraz ekscytacji choćby w ekstrawaganckich eksperymentach albo wracamy do tradycyjnej, prostej stylistyki, a rynek wychodzi nam na przeciw – możemy mieć dziś wszystko, czego zapragniemy.
Placebo wystartowali z najgorszym singlem w historii. O ile zrozumiały był sceptycyzm wobec zwyczajnego, mało ambitnego „The Bitter End”, o tyle nie można mu było odmówić siły i chwytliwości rodem z „Black Market Music”, przy tamtym kawałku „Because I Want You” to prostacki, nudny utwór, wyzbyty wszelkich atutów, którymi Placebo do tej pory dysponowało. Właściwie „Meds” to trochę taki zbiór muzycznych przeciwności, piosenek z jednej strony będących płytkim oddechem kompozycji z czasów wielkości zespołu, z drugiej – kawałków strasznie przeciętnych, nastawionych chyba tylko i wyłącznie na największych fanów zespołu. Do tej pierwszej grupy zalicza się choćby tytułowy opener z gościnnym, zbawiennym udziałem wokalistki The Kills, natomiast koszmarnie przy nim wypada bezbarwny duet Placebo z Michael Stipe’m w „Broken Promise”. Obok melodramatycznych ballad („Follow The Cops Back Home” czy „Pierrot The Clown”) na “Meds” znaleźć można też lepsze, bardziej energiczne kawałki jak „Infra-Red”. Kilka minut wzlotów Placebo na nowej płycie to jednak zdecydowanie za mało na jakąkolwiek pozytywną opinię. W pierwszym numerze zmartwychwstałej Machiny w krótkim wywiadzie gdzieś między reklamą jeansów i telefonów komórkowych basista zespołu przekonuje, że „Meds” to najlepsza płyta zespołu. Mówimy chyba o dwóch różnych krążkach.
Może nie mam racji i kompletnie „Meds” nie zrozumiałam, może po 125 przesłuchaniach tej płyty odkryłabym w niej jakąś wyjątkowość, o której zapewne mówią teraz wszyscy fani zespołu. Zapewne wykupią oni z polskich sklepów spory procent nakładu nowego albumu Placebo, groźnym wzrokiem atakując wszystkich tych, którzy krytycznie wypowiadają się o ich ulubieńcach. Gdyby Molko i koledzy skończyli na „Black Market Music”, a nawet na „Sleeping With Ghosts”, pozostaliby klasowym zespołem, a tak rozmieniają się na drobne. Taka formuła się wyczerpała. Nie warto już czekać na kolejną płytę Placebo, naprawdę.