Ocena: 4

Delays

You See Colours

Okładka Delays - You See Colours

[Rough Trade; 6 marca 2005]

Polubiliśmy Delays dwie wiosny temu. Trzeba było sporo złej woli, żeby ich nie lubić. Odwołujący się do wielu zacnych momentów w historii wyspiarskiego popu debiut w swojej lekkości, wrażliwości, delikatności był szalenie sympatycznym zjawiskiem. Tu wkradało się Talk Talk, tam The La’s, jeszcze w inne miejsca The Beatles. „Faded Seaside Glamour” słuchało się niezwykle miło, nawet jeśli proces twórczy Delays polegał w dużej mierze na przetwarzaniu rzeczy już wymyślonych, a im bliżej było końca lata, tym niżej egzemplarz płyty zjeżdżał w piramidzie kompaktów na moim biurku (i zapewnie nie tylko moim). Od 2004 roku wróciłem do niej może raz, może dwa. Mimo tego teraz, kiedy przyglądam się trackliście „Faded Seaside Glamour”, wciąż pamiętam wszystkie numery. To też jakiś wyznacznik klasy albumu.

Dlatego rozczarowaniem jest „You See Colours”, bo przede wszystkim doszło do degradacji pod względem samych kompozycji i jestem pewien, że nie będziemy ich pamiętać za miesiąc i rok (bo ja nie pamiętam ich w tej chwili, a płyta przed chwilą się skończyła). Uszła gdzieś z Delays umiejętność tkania zwiewnych melodii osnutych kruchymi aranżacjami, a duże było ich wyczucie jeśli chodzi o ten element. Wciąż cenię noworomantyczny klawisz otwierający „Bedroom Scene” czy madchesterski bit „On”. Tu zamiast dyskretnych nawiązań mamy kopię dyskotekowego oblicza New Order. Jeśli dodać do tego falsetowe zawodzenie Gilberta, całość staje się po prostu pretensjonalna. Nazywa się to „Valentine” i atakuje zaraz zza dość ładnego „You And Me”, co tylko potęguje wrażenie badziewności. Miejcie moje ostrzeżenie.

Przeprodukowane to, za głośne, przedobrzone. A przede wszystkim zbyt dosłowne. To jest to, co zabija tamten ujmujący klimat. Ambicję Delays wyraźnie podrażniła metka zespołu z mężczyzną śpiewającym jak kobieta, grającego mięczacki (żeby nie drażnić mniejszości seksualnych) pop. „Udowodnimy im, podrasujemy brzmienie”. Zupełnie jakby nie mieli świadomości, że tamto im właśnie najlepiej wychodziło. Bo po co ten rockowy sznyt „Out Of Nowhere”? Te ciężkostrawne syntezatory w „Lillian” to żeby zatuszować skrzyżowanie „Passengera” z „Marblehead Johnson” The Bluetones? A co powiedzieć o pozbawionym świeżości „This Town’s Religion”? Tak to, przepraszam państwa najmocniej, mogą sobie grać wujkowie z Simple Minds.

Z dobrych piosenek mamy tu jeszcze przywołujące debiut „Winters Memory Of Summer” i skoczne „Hideaway”. Przynajmniej takiego grania ja oczekiwałem. Nic poza tym. Zamiast soundtracku wiosny dostaliśmy więc płytę ocierającą się o autoparodię. Najwyraźniej Delays zabrakło kogoś, kto na spokojnie wyłożyłby im ich mocniejsze i słabsze strony. Kogoś, kto słysząc te nowe pomysły wzorem posła Cymańskiego zakrzyknąłby: hola hola!

Kuba Ambrożewski (25 marca 2006)

Oceny

Tomasz Tomporowski: 5/10
Kasia Wolanin: 4/10
Kuba Ambrożewski: 4/10
Średnia z 7 ocen: 5,42/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także