sx screenagers.pl - recenzja: The Infadels - We Are Not The Infadels
Ocena: 4

The Infadels

We Are Not The Infadels

Okładka The Infadels - We Are Not The Infadels

[Wall of Sound; 30 stycznia 2006]

To zadziwiające, ale mamy 2006, a dance-punk ciągle czeka na swoje opus magnum. Choć podwaliny gatunku zostały solidne zdefiniowane, nadal brakuje płyty pozwalającej mu w pełni rozwinąć skrzydła, a gnuśny i mało twórczy powrót do lat osiemdziesiątych zagrodził mu drogę na medialny piedestał. Postęp techniczny nie został wykorzystany i zamiast mariażu wirujących decków z punkowym attitude otrzymujemy kolejne zastępy nudnych jak telewizja publiczna bandów odkurzających new romantic. Zadziałała zbiorowa zachowawczość, odtwarzanie okazało się być łatwiejsze niż modernizacja i nikt już nie wydaje się pamiętać, że pod koniec 2003 „House Of Jealous Lovers” było niczym Jan Chrzciciel przygotowujący tłumy na to co dopiero miało nadejść. Problem w tym, że nigdy nie nadeszło.

Hey, what’s the issue here, we can dance anyway, zdają się wołać The Infadels, usprawiedliwiając brak szerszych ambicji swojego projektu. Rozbierając „We Are Not The Infadels” na muzyczne czynniki pierwsze, doszukać się można dwóch źródeł inspiracji. Pierwsza część płyty nie odstaje zbytnio od (mł)odzieżowej kolekcji wiosna 2005 (VHS Or Beta i takie tam), z wokalistą, który obejrzał o jeden występ Scissor Sisters za dużo. Generalnie nic nadzwyczajnego: kilka średnio-przylepnych, rzemieślniczych kawałków, opartych na wyrazistym, niewyszukanym bicie. Złego słowa powiedzieć nie można, lecz kryterium czasowego oszukać się nie da. Zarówno letnia jak i świąteczna przecena za nami, a The Infadels próbują sprzedać towar z zeszłego roku po cenach rynkowych. Nie z nami te podchody. Na szczęście jest jeszcze coś.

„We Are Not The Infadels” zostaje uratowany przez zamiłowanie grupy do tanecznej elektroniki, szczególnie uwidaczniające się w jego końcowej części. Choć kapela nie sięga do źródeł, a powiela efekty, obecność drugiego strumienia deja-vu, LCD Soundsystem, tłumaczy zasadność wstępu niniejszego tekstu i brak negatywnego wydźwięku całości. W chwili kiedy The Infadels kończą swoje ostatnie średnio udane podejście do formatu radio-edit, impreza zaczyna nabierać obiecujących kolorów. Trochę późno, bo dopiero na wysokości dziewiątego utworu, ale zawsze. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności w czwartej minucie „Give Yourself To Me” wokaliście kończy się tekst, a reszta zespołu zaczyna nas nakręcać transowo-podobnym instrumentalem. Jakościowy revival kontynuuje „Sunday”. Inklinacje dryfują w kierunku house, szkoda że na tak krótko, bo podobne wycieczki nie są częste dla rockowych bandów. Niestety w tym odcinku to wszystko od The Infadels, siedmiominutowe zamknięcie jest równie porywające co ballady Kasabian, czyli jesteśmy w punkcie wyjścia. Wychodzi półtora stuprocentowo rekomendowalnego utworu na cały album. Chyba zawyżyłem ocenę.

Tomasz Tomporowski (17 marca 2006)

Oceny

Tomasz Tomporowski: 5/10
Średnia z 4 ocen: 6/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także