The Plastic Constellations
Crusades
[Frenchkiss; 25 stycznia 2006]
O niewielu zespołach mogę myśleć tak ciepło jak o Plastic Constellations. Ci goście wzorujący się na całej plejadzie waszyngtońskich wyjadaczy (Fugazi, Dismemberment Plan), jak i bezstresowo bawiący się emo spod znaku Sunny Day Real Estate, w 2004 roku wydali płytę, do której wracam regularnie. Ten zbiór powalających ożywczą młodzieńczością kawałków, komponowanych tak jakby ci kolesie nie robili od dzieciństwa nic innego jak pisanie energetycznych hymnów, spotkał się z umiarkowanym oddźwiękiem, co nie dziwi, wszakże amerykański postemopostpunk zawsze był na marginesie. Ileż to produkcji z ostatnich lat się niemiłosiernie zestarzało i utraciło jakikolwiek urok? „Mazatlan” zaś wymiata.
Na nowe „Crusades” czekałem od momentu, kiedy to usłyszałem „Sancho Panza”. Typowy dla kapeli kawałek z efektownymi przejściami perkusyjnymi, małpim refrenem dla urwisów (there’s nothing worse than ordinary), choć fantastyczny, nie wystaje ponad resztę perfekcyjnie szytego materiału. Żaden z utworów nie jest tu maruderem. „Men In Dark Times” zaskakuje stężeniem iście betonowego, jak gdyby moździerzowego grania plus klasycznym już finałem. Atmosferę poprzedniego albumu przywołuje „Bring What You Want” nasuwający skojarzenia z „Davico”, tyle że niestety bez tamtego powalającego refrenu. Do promujących płytę kawałków wytypowano „Iron City Jungles” – znowu strzał w dziesiątkę. Zresztą po kilku przesłuchaniach zna się tę płytę na pamięć.
To, co jest szczególną zasługą zespołu z Ohio to ich zdolność implementowania cudzych przecież patentów na własny grunt z taką naturalnością i szczerością, że zgoła można pomyśleć, iż mają potencjał na zdominowanie muzyki na lata. Faktycznie posiadają dar, który mają chyba Futureheads. Nie jestem fanem tego zespołu, ale ich cover „Hounds Of Love” uznaję za miażdżący. Słychać, że jakaś ich własna muzyka siedzi w ich sercach otwartych i szczerych jak serce Szymona Wydry i to daje efekty. W przypadku Plastic Constellations przyoblekają one postać utworów o częstokroć kilku centrach, punktach newralgicznych – masywnych, monumentalnych riffach czy takich też refrenach.
Nasuwa się jeszcze refleksja. Plastic Constellations zajmuje po trochu miejsce, jakie zwolniło się po nieco nieudanych ostatnich zabiegach Trail Of Dead. Gdy grupa z Texasu miotała się, próbując na siłę powtórzyć sukces „Source Tags & Codes”, kiedy w rzeczywistości brakowało im piosenek z prawdziwego zdarzenia, Plastic Constellations wymyślają nienaganne technicznie kawałki, które Keely i spółka powinni tworzyć, kiedy natchnienie już ich opuściło. Lecz to Plastic Constellations dziś są górą, to oni mają na siebie pomysł, to ich filozofia ma ręce i nogi. I głowę i serce i płuca.