Isobel Campbell & Mark Lanegan
Ballad Of Broken Seas
[V2; 7 marca 2006]
Mark Lanegan, niegdyś jeden z symboli rockowej sceny z Seattle (jako lider formacji The Screaming Trees czy obecnie muzyk Queens Of The Stone Age), dziś już ponad 40letni, dojrzały mężczyzna przemierza ścieżki klasycznego brzmienia amerykańskiej tradycji spod znaku ikon muzyki country pokroju będącego obecnie na topie Johnny’ego Casha, Hanka Williamsa, Boba Dylana czy Toma Waitsa. Jego towarzyszką na tej drodze jest Isobel Campbell – kilka lat temu jeszcze członkini szkockiej formacji Belle & Sebastian, potem twórczyni baśniowego projektu Gentle Waves. „Ballad Of Broken Seas” wydobywa z tych dwóch, tak różnych muzycznych osobowości to, co tkwi w nich najlepszego. Lanegan na tym krążku prezentuje się trochę jako kowbojskie wcielenie Nicka Cave’a, w którym drzemie szorstka liryczność przesiąknięta papierosowym dymem i poetyckość z kieliszkiem whisky w tle. Campbell zaś to jego całkowite przeciwieństwo, uosobienie kobiecości, delikatności i romantyzmu. Zresztą Szkotka w taki właśnie sposób prezentowała się na swoich poprzednich solowych projektach (przede wszystkim fenomenalny utwór tytułowy z albumu „Amorino”).
To był właściwie związek na odległość. Campbell nad płytą pracowała w Glasgow, Lanegan w Los Angeles. Dzielących ich kilometrów w ogóle na albumie nie słychać, nawet w takiej nie do końca idealnej sytuacji potrafili świetnie się zgrać. Ich współpracę właściwie rozpoczął utwór Hanka Williamsa „Ramblin’ Man”, który wybrali jako kawałek promujący „Ballad Of Broken Seas”. Wykonali go brawurowo i z polotem. Mark Lanegan intryguje, z zachrypniętym głosem raz wokalnie zbliża się do Cave’a („Deus Ibi Est”), innym razem idealnie komponuje się z anielskim głosem Isobel („Revolver”) albo przypomina Dylana z najlepszych czasów („Honey Child What Can I Do?”). Nostalgiczny koniec „Ballad Of Broken Seas” pod postacią ulotnego „The Circus Is Leaving Town” daje złudzenie, jakbyśmy mieli już nigdy więcej tego albumu nie usłyszeć. Cały krążek staje się w tym momencie jeszcze bardziej wartościowy. Swoją drogą to musi być spora niespodzianka dla wszystkich fanów Marka Lanegana, których idol z twardego rockowego faceta zamienił się w wokalistę z pogranicza archaicznego country i folku.
Nie da się ukryć, że spotkanie pięknej i bestii zrodziło interesujący owoc w postaci stylowego i spójnego albumu. Nie oszukujmy się jednak, urok płyty „Ballad Of Broken Seas” przyprószony jest nieco patyną niczym stare, drewniane meble, a swoim brzmieniem nie otwiera przed nami żadnych nowych horyzontów, lecz odkurza mocno leciwe już schematy (to samo z jeszcze lepszym skutkiem od paru lat serwuje także Richard Hawley). Mimo to muzyka tego niebanalnego duetu dostarcza dużo satysfakcji i przyjemności, nawiązując do fantastycznych kolaboracji z przeszłości (choćby Lee Hazlewooda i Nancy Sinatry). Może udany muzyczny projekt z Laneganem będzie jakąś odskocznią dla Isobel Campbell, która w końcu z aury i ezoteryczności swojego wokalu uczyni należyty atut. Niedługo będzie miała okazję nam udowodnić, czy lekcje z amerykańskim muzykiem dały jakieś efekty: premiera drugiego jej samodzielnego solowego krążka jeszcze w tym roku.