The Broken Family Band
Balls
[Track & Field; 20 lutego 2006]
Długość cyklu wydawniczego zespołu jest ściśle zależna od jego popularności. W przypadku młodych formacji wywiązanie się z rozmaitych okołomuzycznych powinności: tras koncertowych, wywiadów, sesji zdjęciowych, happeningów, filmów reklamowych, a przede wszystkim ogarnięcie tabunów gotowych na wszystko groupies zajmuje około dwóch lat. W miarę wzrostu znaczenia zespołu na scenie muzycznej, tudzież ilości zer na kontach jego członków, kolejka oddanych niewiast wydłuża się na tyle, że konieczne staje się zwiększenie odstępów między płytami do trzech, pięciu, a niekiedy więcej lat. Czasem przychodzi taki moment, że uporanie się z całym chętnym zapleczem płci pięknej wymaga od zespołu zawieszenia działalności na czas nieokreślony. Następującą później ewentualną reaktywację należy traktować wyłącznie jako uzupełnienie zapasów, które na tym etapie starczają raczej do emerytury.
Z masową popularnością The Broken Family Band musi być cienko, bo od wydania poprzedniej płyty minęło zaledwie dwanaście miesięcy. Kiedy w lutym ubiegłego roku ta mało znana kapela z Cambridge wydawała swój drugi album, mało kto się spodziewał, że w przeciągu roku jej artystyczne notowania jeszcze bardziej zwyżkują. Pomimo całej palety kapitalnych zakamarków, ubiegłoroczny „Welcome Home Loser” był dość chaotyczną propozycją, a jego pomysły można by z powodzeniem rozwijać na dwóch osobnych wydawnictwach, z którego przynajmniej jedno miałoby szanse na stanie się kultowym. Duża w tym zasługa tembru Stevena Adamsa, a także niespotykanego talentu formacji do łączenia estetyki alt.country z nutką determinacji Radiohead. Mimo wszystko tak się nie stało. Równoczesne eksplorowanie dwóch biegunów wrażliwości, humorystyczno-bałaganiarskiego i akustyczno-dekadenckiego w połączeniu z dość weekendowym charakterem formacji nie sprawiało, że w świetlaną przyszłość BFB można było ślepo uwierzyć. No ale to było w zeszłym roku.
„Balls” zaskakuje poziomem koncentracji. Zespół nie zdecydował się na wyrównanie swojej stylistyki do łatwo przyswajalnej średniej, wręcz przeciwnie, jeszcze głębiej eksploruje przeciwległe wątki prowadzonej działalności. Odnosi w nich nieoczekiwany sukces, czego przykładem jest wycieczka do rdzennego country w „Alone In The Make-Out Room” (wyborny duet Adamsa z Piney Gir), czy dość odległa w stosunku do niej eskapada w bardziej dysonansowe krainy („I’m Thirsty”). Humor w dalszym ciągu kontrastuje mroczniejsze treści, lecz wszystko wydaje się być pod większą kontrolą niż poprzednio, a kolejność utworów ma pryncypalne znaczenie. Jeśli „Welcome Home Loser” było przeglądem szerokich możliwości grupy, to tym razem udało się uzyskać płytę, której poszczególne, tradycyjnie różne od siebie elementy tworzą specyficzny rodzaj wciągającej układanki. Pomiędzy dowcipnym rozpoczęciem (brzmiącym jak Belle And Sebastian na koncercie Kiss), a równie błyskotliwym zakończeniem (cover Leonarda Cohena) znajduje się dziesięć solidnych utworów, z czego przynajmniej kilka to perełki. „Trouble”, „Michelle” i „For Milton Mapes” dowodzą, że Broken Family Band są udaną odpowiedzią starego kontynentu na niekwestionowane eminencje alternatywy zza wielkiej wody - Sparklehorse czy Wilco. Można byłoby ich nawet postawić w jednym rzędzie, gdyby nie rozrywkowy charakter zespołu z Cambridge. No cóż, kiedy jedni tworzą kanon, inni wolą puszczać do nas oko. Nam pozostaje mrugać ile sił w powiekach.