Calla
Collisions
[Beggars Banquet; 27 września 2005]
Przyznam szczerze już na początku: nie podobało mi się „Televise”. Obce mi są więc raczej uczucia, jakie budziła ta płyta w swoich zwolennikach. Nie porażała wirtuozerią, geniuszem, nowatorstwem, o sympatii decydował raczej „pierwiastek niedefiniowalny”, którego ja nie wyczułem. Po dwóch latach Calla prezentuje nam znowu kawałek muzyki enigmatycznej, dramatycznej, smutnej i niepokojącej. No i chwilami nudnej, co chyba najgorsze. Tak jak na wydawnictwie z 2003 roku słychać również na „Collisions” rozmaite wpływy: Hood i Low grają tu przemiennie. Kilka utworów swobodnie dałoby się upchnąć na „The Great Destroyer”, nikt by nie zauważył. Grupa miesza smęty z postrockiem (początek krążka przypomina mi niedawno omawianą propozycję Islandczyków z Kimono), nie rezygnując z wokalu. Może niesłusznie, bo dla odmiany koniec płyty to instrumentalne plumkania, które nie pozostawiają negatywnego wrażenia. Inne skojarzenie – Engineers, miejscami bardzo słyszalne. Dla niektórych taka cenzurka będzie rekomendacją, innych z miejsca odrzuci.
Nie można się kierować stereotypami i zbywać kontakt z muzyką zdawkowym „skoro to brzmi jak X i Y, to ja dziękuję”. Kilka pozycji na „Collisions” to piosenki obiektywnie niezłe, bez względu nawet na najulubieńsze muzyczne style. Szczególnie zadbano na albumie o produkcję. Przysłuchując się „Pulvarized” odnajdą nasze uszy niepokojące chóry, które wyśmienicie korespondują z gitarą i nieco triphopowym rytmem, zwalniającym z każdą sekundą końcówki utworu. Sztandarowe, w pełni tego słowa, „Initiate” to melodia trochę jak-po-sznurku, z niepoprawnie smutnym wokalem, rzewną gitarką i drugą rzewną gitarką. Co jakiś czas jest obowiązkowy refren (smutny), a zwrotki nie trwają długo (i też są smutne). Uraczono nasz krztyną emocjonalności, słychać też trochę banału, wbija się jednak utworek w pamięć i to całkiem pozytywnie, wyraziście.
A właśnie bezbarwność niektórych piosenek zdaje się być podstawową wadą „Collisions”. Część utworów zaopatrzona jest w dosyć nachalnie proste teksty, które, nie wiedzieć czemu, drażnią. To nie ironia – tacy choćby Bang Gang operują tekstami dającymi się zrozumieć w stu procentach nawet słuchaczom przeciętnie obytym z angielskim, ale to „Something Wrong” nie wadzi. A u Calli trochę jednak przeszkadza. Krążek jest dosyć jednostajny, z drugiej strony nie odmówię mu dopracowania pod względem aranżacji i produkcji. Nie można też rzec, że płyta nie ma swojego klimatu. Czasem są to okolice zadymionego baru, czasem skojarzenia z kominkiem i herbatą z sokiem malinowym, pełna dowolność. Tylko niech „klimat” nie oznacza błędnego koła, z którego nie wychodzi się przez te 40 minut na dłużej niż kilkadziesiąt sekund. „Collisions” to płyta taka sobie. A to trochę za mało dla osoby, która niezbyt ma ochotę i czas na słuchanie smutnych, nie zawsze odkrywczych piosenek. Jeśli podoba wam się Blackfield i każda płyta Low – posłuchajcie. A gdybyście byli zwolennikami „Televise” - podwyższcie ocenę. Ja póki co odkładam na półkę, Just forget it / I'll regret it, jak śpiewa Aurelio Valle.