Film School
Film School
[Beggars Banquet; 23 stycznia 2006]
Jest rok 1983. Połowy redakcji Screenagers nie ma jeszcze w planach, a Polska jest jednym z najsmutniejszych miejsc na świecie. Ludziom powodów do radości brak, chyba że akurat zniesiono stan wojenny, a łatwiej niż pół kilo kiełbasy dostać na ulicy pałką po dupie. Nic dziwnego, że nikomu muzyki wesołej nagrywać, ani tym bardziej słuchać się nie chce. Paradoksalnie jednak to ten okres w naszym kraju zapisze się na kartach historii jako wyjątkowo owocny w kultowe nagrania i wydarzenia związane z muzyką. Setki młodych ludzi zainspirowanych już nie tylko punkiem, ale płytami Joy Division, The Cure, Bauhaus czy Opposition chwycą za gitary lub po prostu bezpowrotnie zmienią swoją wrażliwość, pozostając pokoleniem zakochanym w rockowej depresji.
Ha, no i właśnie, słuchając Film School łatwo wyobraziłem sobie młodego człowieka gdzieś w głębi kraju, który dwadzieścia trzy lata temu nadstawia ucho przy trzeszczącym, kasprzakowskim radyjku nadającym kolejny odcinek „Wieczoru płytowego”. Spragniony kanonad nabijanej perkusji, tak dobrze znanych z przegrywanej stilonowskiej kasety „Pornography”, transowego basu i zimnych pasaży klawiszowych, dla których zajechał swojego winyla „Closer” i wodnistych harmonii Cocteau Twins, doznaje autentycznego wzruszenia przy nagraniach kapeli właśnie debiutującej w barwach jego ulubionej wytwórni 4AD. Proste gitarowe zagrywki na tle post-punkowo punktujących bębnów trafiają do niego bardziej niż aktualne próby New Order z taneczną elektroniką, fałszujący wokalista wydaje się bardziej szczery niż błądzący właśnie po manowcach komercji David Bowie. Film School dołączają do grona jego ulubionych zespołów, które po latach wspomni z łezką w oku.
Rzecz w tym, że mamy rok 2006, a zimnofalowy revival artystycznie skończył się zanim zdążył się zacząć komercyjnie. Wydaniem „Turn On The Bright Lights”. I tyle. Zamieszać w tym kotle, kiedy wszystko dawno wystygło, jest obecnie bardzo ciężko. Propozycja Film School jest jednak o tyle lepsza od takiego Editors, że odwołuje się bezpośrednio do oryginałów (również pod względem produkcji), a nie, jak w przypadku tamtych, wyłącznie do muzyki mimo wszystko odtwórczej. Jeśli już pojawia się skojarzenie z Interpolem, to z tym epickim, znanym ze „Stelli” lub „Take You On A Cruise”, w długich instrumentalnych wstawkach na początku płyty. Ale głównie klasyka. Wczesny Cure kłania się kilkakrotnie, najniżej chyba w świetnym akurat „11:11”, gdzie głos wokalisty Film School różni się od młodego Roberta Smitha tylko niuansami. W innych momentach budzi pewne skojarzenie z timbrem Justina Sullivana z New Model Army, ale jego koledzy poszukują inspiracji bliżej debiutu Echo & The Bunnymen czy nawet Built To Spill, fundując serie dialogów żrących się ze sobą gitar. Z kolei „He’s A Deep Deep Lake” brzmi jak zagubiona ballada Ride. Film School jedynie niepotrzebnie rozdymają kilka z tych kompozycji do opasłych rozmiarów. Nerwowo zerkamy na timer, kiedy w czwartej minucie utworu zespół wciąż wprawia się w instrumentalny trans. W szóstej jesteśmy przejedzeni. A dwa numery mają tu po minut siedem.
Ulgę przynosi finisz albumu. Grupa na szczęście zmienia kurs i nie tylko daruje sobie dalsze penetrowanie osiągnięć zimnofalowo-postpunkowej klasyki, a nawet zaczyna chwalić się znajomością paru świetnych pozycji z późniejszego katalogu 4AD. Najlepiej to słyszalne w „Sick Of The Shame”, jakby żywcem wyjętym z pierwszego self-titled Red House Painters. Po shoegaze’owym wstępie, „Like You Know” roztacza oniryczny klimat, który ociera się o brzmienie British Sea Power. Chociaż za słaba ta melodia, żeby ciągnąć ją przez tyle minut. W ramach post scriptum wysłuchamy jeszcze spokojnego, niestety znów dłużącego się utworu, który nie byłby pozbawiony sensu na płycie The Church i „Film School” dobiegnie końca.
Nie sposób wróżyć Film School oszałamiającego sukcesu na prawach innych, niż sentymentu za brzmieniami obowiązującymi dawno temu, których zresztą paleta wydaje się dość archaiczna. Gdyby ten album faktycznie był w moim wieku, poznawałbym go z respektem należnym historycznemu dokumentowi. A tak słyszę tu tylko tęsknotę za czymś, co nigdy nie mogło być do końca moje.