Ocena: 6

The Advantage

Elf Titled

Okładka The Advantage - Elf Titled

[5 Rue Christine; 17 stycznia 2006]

Ta recenzja dzieli się na metafizykę i codzienność.

Ciąg zdarzeń: jakiś czas temu zagrałem w „Prince of Persia”, w którą to grałem niemal 15 lat temu. Parę dni później artykuł o abandonware ilustrował screenshot z wyżej wymienionego programu. A niedawno trafiłem na płytę „Elf Titled” The Advantage, na której znajdują się tylko covery tematów z gier na konsolę Nintendo. To była metafizyka.

Codzienność to sama muzyka. Zawiesiłem jej słuchanie na czas trwania igrzysk by uniknąć profanacji. To znaczy nie zawiesiłem, napisałem tak dla efektu, bo słucham mniej i znacznie mniej. Muzyka staje się nudna. Wszystko już odkryto - powiedziano. Już dwadzieścia lat temu – odpowiedziano. Ale teraz ja mam dwadzieścia lat – odpowiedziałem. A to była zabawna refleksja, element codziennej higieny umysłu.

Zrozumcie jednak powagę i aberrację sytuacji: opisuję płytę, która jest wytworem masowego, zorganizowanego (w niecnych celach, a jakże!) sentymentu. Na razie nie zarabia kokosów, ale wielkie korporacje już protestują, bo szatan zawsze jest przeciw darmowej inicjatywie. Niemniej niedługo zapewne znajdzie sposób na wydojenie kasy z emulatorów Atari czy gier sprzed rozpadu Muru Berlińskiego, co niechybnie zostanie z należytym entuzjazmem skwitowane przez prasę: „to poważny biznes, zarobił w zeszłym roku 5 mld dolarów”. Uwielbiam, kiedy mogę podzielić się z kimś, kto podziela moje odczucia, reminiscencją z dzieciństwa, ale nie cierpię kiedy robią to publicznie tysiące osób, a zwłaszcza jeśli ktoś na tym buduje swoją sztukę. Duch i etyka upada, multinarodowe megakorporacje, Hedon i Babilon triumfują, aaargh!

LaMonte Young twierdził, że całemu naszemu życiu towarzyszy dźwięk o częstotliwościach niesłyszalnych dla człowieka, wytwarzany przez instalację elektryczną. Nam towarzyszyła muzyka z gier, ba! można powiedzieć, że pewnie nas uformowała. Z tego wniosku wyszli The Advantage. Nie jesteśmy żadnym Next Generation, pokoleniem Screenagers (lol!) ani nawet pokoleniem Jana Pawła II czy gumy Wrigley, ale pokoleniem gier komputerowych i gier video. W Ameryce to pojęcie tyczy jeszcze wszystkich urodzonych kilkanaście lat przed nami. Gry to była rewolucja. Po pierwsze, pozwalało wreszcie na zabawę samemu, czego wcześniej funkcję miało spełniać czytanie książek przygodowych i fantasy. Po drugie urozmaicało zabawę w grupie. Po trzecie, wreszcie, budowało osiedlową i klasową hierarchię, pozwalając chłopakowi z dobrym sprzętem wspiąć się na szczyt drabiny społecznej. W Polsce przeżyciu prywatnemu czy grupowemu towarzyszyły niezapomniane okoliczności: romantyczne czasy giełdy na Grzybowskiej oraz bohaterów prasy specjalistycznej: Sir Haszaka, Alexa, Borka, Emilusa. Łza się nie zakręciła w oku jednak. „Elf Titled” pomimo swojego genialnego tytułu jest dziełem mocno naciąganym.

Budzi zastrzeżenie przypadkowy wybór odgrywanych tematów. Dlaczego na przykład są trzy części Castlevanii? I dlaczego akurat z tych a nie innych epizodów? Niektórzy recenzenci by dodać The Advantage splendoru podkreślali jakieś niebotyczne umiejętności techniczne zespołu. Czy rzeczywiście ich interpretacje coś wnoszą? By się o tym przekonać wystarczy wejść na http://www.midishrine.com/index.php?console=nes . Owszem udaje im się niekiedy kogoś sparodiować, np. Van Halen, King Crimson czy Yes z „Fragile”, ale trudno uznać takie próby za coś istotnego. Natomiast sumienia nie mam by ich od czci i wiary odsądzać, bo goście rozpropagowali coś, co istniało i miało się dobrze, ale żyło w niszy, było nie do ogarnięcia przez zwykłego śmiertelnika.

Mam ogromny szacunek dla tych anonimowych, niczym ze średniowiecza twórców, którzy przed dwudziestoma laty pisali soundtracki naszego wolnego czasu. Świadomi wszelkich ograniczeń, jakie nakładał sprzęt dostępny odbiorcom i sprzęt dostępny samym producentom zmuszeni byli do ekspresji swoich możliwości w stronę stricte użytkową. Gdy gracz spotykał się z bossem levelu to musiało być dynamicznie, groźnie, gdy zaczynał grę to widowiskowo i z pasją, gdy dochodził do ważnego poziomu, muzyka musiała oddawać powagę sprawy. A czasem ścieżka dźwiękowa była kompletnie od czapy. Zazwyczaj jednak była szalenie melodyjna – sprawdźcie choćby „The Ducktails-Moon” czy „Solar Jetman – Braveheart Level”. Ile by dziś dali tak chwaleni za „songwriting” by chwytać tak za serca jak ci ośmiobitowi wirtuozi. Zdaje sobie sprawę, że pewnie zapożyczeń tam jest mnóstwo, co stawia w niekorzystnym świetle zerojedynkowych Mozartów, ale decyduje tutaj czysta przyjemność z obcowania z ciekawostką.

Lecz zauważyłem coś jeszcze. Mogę tej płyty słuchać w kółko. W ogóle mnie nie irytuje, choć pozornie istnieją ku temu wszelkie przesłanki. A więc jest pewnie prawda w tym, że mnie muzyka z gier jakoś ukonstytuowała, że przypomniał sobie wół jak cielęciem był. Że po części jestem Warlordem, Zoolem czy Księciem Persji, który dla swej wybranki grał na PC Speakerze.

Jakub Radkowski (14 lutego 2006)

Oceny

Jakub Radkowski: 6/10
Średnia z 3 ocen: 4,66/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także