Goldfrapp
Black Cherry
[Mute; 28 kwietnia 2003]
Niezbyt efektowna okładka. Jakaś taka dziwnie kabaretowa. Nie żebym oczekiwał wizualnych rewelacji - ale tak jakoś, zanim włożyłem album do odtwarzacza to pomyślałem sobie - a może ta okładka ma jakiś związek z muzyką. Może są jakieś zmiany. Niczego po tej nowej płycie nie oczekiwałem. Nie chciałem, żeby była kontynuacją debiutu, choć gdyby była podobna, ale równie przekonująca, żeby nie powiedzieć nieziemska, to nie miał bym nic przeciwko. Jedyne, czego chciałem - ale tego pragnie chyba każdy wkładając do odtwarzacza album swojego ulubionego wykonawcy - żeby było intrygująco. Żeby były przeżycia. Żeby było do czego często wracać.
Nie wiem, czy będę często wracał do "Black Cherry". Otóż: na nowej płycie duetu pojawia się dziwny muzyczny mezalians. Można tak powiedzieć: starego z nowym. Jedno obok drugiego wypada bardzo niekorzystnie. To stare to oczywiście przestrzeń, nastrój niesamowitości, ezoteryczność jaką znamy z "Felt Mountain". Nowe to prostota, choć to chyba łagodnie powiedziane, biorąc pod uwagę ich debiut. Bardziej ciśnie mi się na usta słowo - prymitywizm. To nowe to paskudne korzystanie z brzmień syntezatorowych - sterylnych i mechanicznych. Bardzo mechanicznych. To bardzo zubaża kompozycje - zdarza się, że nie stanowią idealnego tła dla głosu Allison. Utwory są wyprane z emocji. A przecież Allison Goldfrapp i Will Gregory to nie roboty.
A więc zespół postanowił spróbować czegoś innego. Lecz zamiast szukać nowych środków wyrazu w muzyce bardziej wyrafinowanej i wysublimowanej, postanowił skorzystać z tego, co wymyślono gdzieś w latach '80, a może wcześniej. Syntetycznego popu. Nie wiem, czy to dobry wybór. Nie przekonują bowiem takie utwory jak singlowy "Train". Nie ma w nim nic, z powodu czego mógłbym do niego z przyjemnością wracać. W rozpoczynającym album "Crystaline Green" też nie jest zbyt rewelacyjnie. Choć pojawia się w czymś, co przypomina refren - JEJ wokaliza na tle delikatnych dźwięków pamiętających, to co wydarzyło się 3 lata temu i za co pokochaliśmy ten zespół. Nowe to jeszcze takie utwory jak "Twist". Nie można im zarzucić zupełnego braku pomysłów. W "Twist" na przykład można usłyszeć Allison piszczącą i zupełnie intrygująco wydzierającą się w tle - tego nie było wcześniej. Ale to tylko smaczki. W "nowych piosenkach" podobać się mogą tylko momenty. Ale nie rzucają na kolana. Irytujące brzmienia i pomysły melodyczne, które nie zachwycają. Pewnie jak będę często wracał do tego krążka, to się do nich przyzwyczaję. Ale chyba nie o to chodzi, żeby się do wszystkiego przyzwyczajać. Do pierwszej płyty nie trzeba się było 'doprzyjaźniać' - ona zniewalała pięknem od pierwszego razu.
Ale nie można odwrócić się od przeszłości tak po prostu. I dlatego znalazły się na "Black Cherry" także utwory, które przypominają nam, że autorami nagrań jest ten sam duet, który popełnił "Felt Mountain". A więc spokojne, majestatyczne, przestrzenne, zachwycające lekkością i pięknem linii melodycznych kompozycje: tytułowa czy "Deep Honey" lub "Hairy Trees". Choć przypominają - dla niektórych pewnie to źle - utwory sprzed lat trzech, to są równie piękne. W moim przypadku to one będą czynnikiem, który sprawi, że będę raz na jakiś czas wracał do tego krążka. Ale nie będzie takiej sytuacji jak kiedyś, że kupiłem dodatkowy egzemplarz "Felt Mountain" żeby sprezentować go komuś, kogo bardzo cenię, żeby mógł na własnej skórze doznać dreszczy rozkoszy wskutek obcowania z nieziemskiej urody pięknem tamtego zestawu piosenek. Na "Black Cherry" zbyt razi kontrast między wyrafinowanymi kompozycjami a prymitywnymi, syntetycznymi i dlatego też ubogimi melodycznie i emocjonalnie utworami. Ten kontrast sprawia że "Black Cherry" jest tylko poprawną płytą. Tylko poprawną, a pamiętamy, że ten zespół był tak blisko jądra geniuszu na "Felt Mountain".
Warto posłuchać "Black Cherry". Choć jest to płyta, która rozczarowuje. Nie na tyle jednak, żeby zapominać o jej istnieniu i nie na tyle, żeby zapomnieć o tym, że zespół nadal funkcjonuje. A zatem jest szansa, że kiedyś jeszcze Goldfrapp wejdzie do studia, żeby nagrać album numer trzy. Może wtedy uda się dotrzeć do jądra ciemności?