Ocena: 7

The Dead 60s

The Dead 60s

Okładka The Dead 60s - The Dead 60s

[Deltasonic; 26 września 2005]

Na początek pewne banalne stwierdzenie – nie każda płyta musi być artystycznym arcydziełem, aby móc się podobać. Oczywiste? Może i tak, aczkolwiek jakże często pierwszym i decydującym czynnikiem wpływającym na negatywny odbiór albumu jest fakt, że nie ma na nim niczego odkrywczego, że zespół nie popycha muzyki ani o milimetr do przodu. Zarzut ten, zwłaszcza przez krytyków, często stosowany jest również w odniesieniu do wykonawców popkulturowych, co w niektórych przypadkach brzmi wręcz kuriozalnie. Nie jest bowiem zadaniem popu eksplorować nowe obszary i eksperymentować ze stylistyką, a jedynie korzystając z najlepszych wzorców dostarczać rozrywkę na możliwie najwyższym poziomie. Warto sobie o tym przypomnieć w kontekście zeszłorocznej płyty The Dead 60s. Nowatorstwa jest tu tyle co wirtuozerii w meczu rugby, więc pewnej górnej granicy jeśli chodzi o ocenę przekroczyć po prostu nie wypada. W porównaniu jednak z innymi pozycjami z tej samej muzycznej półki, ta prezentuje się naprawdę bardzo dobrze.

Debiut czwórki z Liverpoolu jest pozycją obowiązkową dla wszystkich organizatorów zabaw spod znaku „indie” (sam po raz pierwszy zetknąłem się z twórczością tej kapeli na jednej z imprez z cyklu Indie Pop Night). Na płycie dominują monotonne, transowe rytmy, przenoszące nas w czasie i przestrzeni na parkiet legendarnej Haciendy. Pod tym względem The Dead 60s można by umieścić obok Kasabian i Campag Velocet wśród grup bezpośrednio nawiązujących do złotej ery madchesteru. Inspiracje zespołu nie są jednak jednowymiarowe a sieć zapożyczeń rozciąga on również na inne gatunku muzyki tanecznej. Rozpoczynają się one od punka końca lat siedemdziesiątych (The Clash, Buzzcocks), przechodzą płynnie przez zasygnalizowane już Happy Mondays, Primal Scream i Gang Of Four a zatrzymują gdzieś w okolicach pokręconego ska spod znaku Madness. To ostatnie skojarzenie wywołuje, co nie powinno nikogo dziwić, wykorzystane na płycie instrumentarium, oraz specyficzna rytmika (apogeum tej fascynacji objawia się w utworze „Ghostfaced Killer”). Echa The Clash słychać z kolei najbardziej w utworach czerpiących swój hipnotyzujący rytm bezpośrednio z dziedzictwa reggae, oraz w charakterystycznej partii perkusji, w znacznym stopniu opartej na hi-hacie. Siłą nośną albumu jest klika skocznych i bujających utworów, wśród których wyróżniają się: zdecydowanie najlepszy na płycie „Riot Radio”, „Train To Nowhere” czy „Loaded Gun”. Do kompozycji płyty raczej nie można mieć zastrzeżeń – jest ona dostatecznie długa, żeby nie pozostawić uczucia niedosytu, ale jednocześnie nie zdąża słuchacza znudzić.

Wydawać by się mogło, że w czasach wszechobecnego kopiowania starych, sprawdzonych patentów na grę, każdy kolejny zespół, który w tak wyraźny sposób będzie wpisywał się w tę konwencję, sam sobie włoży przysłowiowy kij w szprychy. Tymczasem, paradoksalnie, razem z The Dead 60s dociera do nas pewien powiew świeżości. Być może wynika to z faktu, że w odróżnieniu od swoich rówieśników z innych kapel, chłopcy z Liverpoolu nie starają się ukryć swoich fascynacji pod grubą warstwą brzmieniową i produkcyjną, nie próbują na siłę podmalować ewidentnej zrzynki i sprzedać jako rewolucyjnego produktu. Wręcz przeciwnie – nieskrępowana szczerość płynąca z ich debiutu działa na słuchacza bardzo kojąco. Wreszcie nie trzeba się doszukiwać przełomu ani nawet przesłanek świadczących o narodzinach nowego nurtu. Im szybciej przekonamy się, że The Dead 60s próbują nam po prostu zaprezentować przegląd muzyki tanecznej lat osiemdziesiątych, tym łatwiej będzie nam docenić inne walory tego zespołu. Na tej płycie liczy się w końcu przede wszystkim to, że jest tu kilka kawałków, które potrafią zapełnić parkiety na niejednej imprezie.

Przemysław Nowak (6 lutego 2006)

Oceny

Marceli Frączek: 7/10
Przemysław Nowak: 7/10
Kasia Wolanin: 4/10
Średnia z 13 ocen: 6,07/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także