Richard Ashcroft
Keys To The World
[Parlophone; 23 stycznia 2006]
Nie wiem czy ktoś zauważył, ale od „Urban Hymns” minie w tym roku dziewięć lat, a Richard Ashcroft skończy dopiero trzydzieści pięć (trzydziestka stuknęła mu w dniu ataku na WTC, sic!). Jest to wbrew pozorom dość ciekawa obserwacja, która być może tłumaczy to, co się dziś z byłym liderem The Verve dzieje. Noel Gallagher w dniu wydania debiutu Oasis miał lat dwadzieścia siedem, tyle samo Thom Yorke kiedy ukazało się „The Bends” – gdy Ashcroft osiągał ich wiek, jego zespół przestawał istnieć. Jako muzyk dojrzał więc niezwykle szybko, bardziej w tempie czołowych piłkarzy Afryki, a nie typowych gwiazd brytyjskiego rocka. Już jako artysta dwudziestoczteroletni serwował na „A Northern Soul” mądrości, do jakich większości potrzebny jest czwarty krzyżyk na karku, a kiedy na kolejnej płycie jego zmęczenie życiem osiągnęło jeszcze wyższe stadium zgorzknienia, można było zacząć się niepokoić.
Pozbawiony kolegów z zespołu, Ashcroft powoli odnajdywał swoją drogę. Okazało się, że psychodelia to zło, rock’n’roll to szatan, a do szczęścia potrzebny jest tylko balladowy, kraszony smyczkami pop. Skutkiem tego na swojej trzeciej płycie Richard prezentuje się już jako co najmniej pięćdziesięciolatek. Drażni go szybsze tempo utworów, głos łamie mu się niczym zniszczonemu przez upływ dekad bardowi na emeryturze, a banały jakie chwilami plecie są osłabiające. Porównania z dorobkiem The Verve nie wytrzymuje żaden utwór na tej płycie i choć to naturalnie nie jest zaskoczenie, to sam Ashcroft się o taką ocenę prosi wciąż odwołując się do dorobku swojej macierzystej grupy na koncertach. Niejako również kontynuując pewien wycinek jej linii, bo przynajmniej połowa „Keys To The World” brzmi tak, jakby Richard postawił sobie za cel napisanie drugiego „Space And Time”. Prawdą jest, że niewielu docenia wpływ pozostałych muzyków, a szczególnie Nicka McCabe na twórczość The Verve, przyjmując osobę Ashcrofta za zespołowego dyktatora pokroju Noela Gallaghera. Jest to zresztą powszechny błąd wielu niedzielnych słuchaczy, a najbardziej klasycznym tego procederu przykładem jest chyba częste stawianie znaku równości między Stingiem a The Police. Oba przypadki solowych karier pokazują jak wielce to nietrafione.
Obok momentów na tej płycie zawstydzających: do tych należą okropnie trywialny „Music Is Power”, wystękany (co się stało z tym głosem?!) niby folkowy „Sweet Brother Malcolm” czy łzawy „Why Do Lovers”, jest ogólna przyzwoitość. Na wyższą ocenę nie pozwala wszechobecna przewidywalność i to w dosłownym tego słowa znaczeniu – kiedy w trakcie pierwszego odtworzenia „Keys To The World” wyszedłem na chwilę do kuchni, po powrocie zastałem dokładnie taki refren, jaki mogłem sobie wyobrazić. Dotyczy to tak stuprocentowo rock’n’rollowego „Why Not Nothing?”, stricte popowej ballady „Break The Night With Colour” czy mającego zadatki na mini-hymn closera „World Keeps Turning”. Wszystkie jednak grają dość przyjemnie, choć ich zachowawczość natychmiast kontruje jakiekolwiek zapędy do wystawiania wyższej noty.
Najsmutniejsze w tym wszystkim jest to, że Ashcroft jest zdaje się wciąż przekonany o geniuszu tego, co robi. Nonszalancja, od której odbijali się wszyscy na słynnym klipie dziś obróciła się przeciwko niemu. I jeśli on sam się z tego stanu nie otrząśnie, chyba nikt nie zdoła go uchronić od kolejnej wpadki za dwa czy trzy lata, a to już może być ostateczny upadek.