Ocena: 9

The Goslings

Between the Dead

Okładka The Goslings - Between the Dead

[(własnym sumptem); sierpień 2005]

O co chodzi? Dlaczego w styczniu 2006 opisuję swoją płytę roku 2005? To proste, poznałem ją zbyt późno. Ale dlaczego jest to takie dziwo, jedna z radykalniejszych rzeczy na Screenagers, przyjemna niczym przeżuwanie betonu? To jest dobre pytanie.

„Between The Dead” to z audio-wyglądu dzieło noise’owe, produkcyjnie przywołujące cudowne, różowe, złote lata Depeche Mode, Glenna Branki i Sonic Youth, a konkretnie „Bad Moon Rising” tych ostatnich. To pierwsza z paralel między tymi wyjątkowymi płytami. Jeszcze, będąc na etapie „tytułem wstępu” warto nadmienić, że The Goslings to nie czternastoosobowy kolektyw, ale projekt trzech osób z Florydy, w tym małżeństwa Maxa i Lizy oraz ich przyjaciela Stevena. Wydali wcześniej jeden album i jedną EP-kę, ale tylko własnym sumptem na cd-r.

Porównuje się ich muzykę do ostatnich dokonań Sunn 0))). Jak zwykle w takich przypadkach chodzi o brzmienie. „Black One” jest jednak schematyczne, nudne i monotonne w porównaniu do podniecającego, gęstego, powalającego i oczywiście genialnego „Between The Dead”. To uwidacznia się w na poziomie produkcji – garażowej, zdecydowanie nieselektywnej, o konsystencji lejącej się cieczy. Pozwala to na uchwycenie jedynych w swoim rodzaju przepięknych kontrharmonii. Kontrharmonia to termin ukuty specjalnie na potrzeby tej recenzji – oddaje jednakową odległość zarówno od dysharmonii i harmonii. Grupa proponuje bowiem współbrzmienia z chorego świata, z jego własną fascynującą i odstraszającą moralnością. Analogia z „Bad Moon Rising” #2. Nie tylko to odróżnia ich od twórców „Black One”. Przede wszystkim, jeżeli w niektórych utworach The Goslings (choćby w openerze) jest zanegowana dynamika, to jest to robione z sensem, a nie spowodowane brakiem pomysłów. Oznacza to także, że zespół rezygnuje z przeniesienia popowych patentów na grunt hałasu i włożenia obrazu za inną, zabrudzoną bardziej szybę. To w oczywisty sposób inna perspektywa i inny sposób myślenia o muzyce. W „Crow For The Day” ta „zanegowana dynamika” objawia się w pozornej regularności jaką odmierza metaliczna perkusja. Wraz z pokraczną, gotycką melorecytacją mogłaby służyć za ścieżkę dźwiękową do rosyjskich filmów o starosyberyjskim obrzędzie kamłania, rytuale tamtejszych szamanów, którego centralnym punktem jest samookaleczenie się. Acha, wszystko to oczywiście na tle sprzężonych do niemożliwości gitar.

Podobny, ale jakże przecież inny jest trzeci na płycie „Deliliah”. Solówka a la Hendrix grający hymn amerykański na Woodstock, czyli oczywiście totalny przester, w końcówce wywijająca wręcz orientalne motywy. Plus najbardziej niezwykły wokalny slow core. Kiedy małżonkowie spostrzegli się co spłodzili, musieli doznać podobnego uczucia, co matka patrząca na swojego nowo narodzonego, dwugłowego chłopca. Niedaleko od jabłoni pada „Seed”, według fanów takiego grania, ponoć hołd dla doom metalu. Ja widzę tu szumowo-trzaskowo-feedbackową zapowiedź końca świata, realizowaną tu przy użyciu złowieszczej figury perkusji, a zrealizowaną dwa utwory później. Pomiędzy zwiastunem a zagładą otrzymujemy najbardziej „concrete” fragment – obrazek ze studia – śpiewa ptaszek, otwierają się drzwi, pogłos sprzętu muzycznego.

Tak powiedziałem o połowie materiału; połowie mniej wizjonerskiej. Bo wszakże jak ująć w słowa „Brindle”? Niby Sonic Youth w drugiej części, kiedy to rozpościera się zasadnicza melodia i damski wokal ze słowami what I really want. W rzeczywistości chyba bardziej niszczy faustowski w duchu, syreniczny, szyderczy motyw duetu perkusja-przester. Wkrada się też „Loveless”, które w pełni o sobie da znać na najbardziej „melodyjnym” „Blood a Necklace”, pierwszym utworze, który próbowałem nucić.

Mówiliśmy tu o sytuacji iście apokaliptycznej. To numer sześć, „Yellow Sky”. Narzuca się dość wyraźnie choćby „6.5” Supersilent, tylko wygląda to jakby inaczej. Nad całym utworem unosi się jeden modulowany dźwięk trzymający całość w ryzach aż do siódmej bodaj minuty, kiedy milknie. Do tej pory udaje się zniszczyć muzykę, Przesterowane dźwięki, szumy i elektroniczne efekty pojawiają się i znikają, ale już w wiecznej otchłani. Ma to coś z ducha „Why Don’t You Eat Carrots”, kiedy to wielki Faust rozprawiał się z popkulturą. Ostatnie trzy minuty to budzenie się Ziemi do życia już w post-nuklearnej rzeczywistości, zaś „Flowerpot” to dopełnienie starannie budowanego chorego obrazu stanu umysłów trójki muzyków z Florydy. Brzmi to jak Sleater-Kinney w skrajnie krzywym zwierciadle i oczywiście noise’owych szatach.

Okładka ma w sobie coś z ikon Andrieja Rublowa, zaś tytuł antycypuje przyszłość płyty. Ona nigdy nie będzie pośród złotych dzieł kultury masowej ale wśród kalek, wśród trupów, dwuwymiarowych czaszek uwięzionych w ścianach korytarzy gry komputerowej „Doom”. Obok „Bad Moon Rising”. Tak jak Sonic Youth, które za czasów swoich pierwszych kroków, brzmiących dziś jak prapoczątki muzyki, sadzili potworne rośliny o kształtach maszkaronów z Katedry Najświętszej Marii Panny, tak ci szaleni wynalazcy wysyłają Golema by unicestwił tlące się dźwiękowe formy. Oba albumy, przed czym ostrzegam, mogą siać spustoszenie. Uważne, niezakłócone niczym przesłuchanie dzieła Sonic Youth sprzed 21 lat było dla mnie estetycznym szokiem i przewrotem. Inaczej brzmiała już dla mnie muzyka, jedną nogą przeszedłem na drugą stronę lustra. „Between The Dead” to już prawie gwóźdź do trumny, ponowne ukąszenie skorpiona, zatarcie granicy między snem a jawą.

Oczywiście tak może nie być, tak może mi się wydawać, ale bracia i siostry, otwórzcie swoje umysły.

Jakub Radkowski (3 stycznia 2006)

Oceny

Jakub Radkowski: 9/10
Piotr Wojdat: 7/10
Przemysław Nowak: 2/10
Średnia z 4 ocen: 5/10

Dodaj komentarz

Komentarz:
Weryfikacja*:
 
captcha
 

Polecamy

statystyka

Przeczytaj także