Pati Yang
Silent Treatment
[Pomaton EMI; 4 października 2005]
Pati Yang to zjawisko nietypowe na naszym muzycznym rynku. Jako pierwsza nagrała polską płytę trip-hopową. Nawet jeśli na Zachodzie powoli przemijała moda na ten gatunek, to udało się jej stworzyć dzieło przełomowe, na polskie warunki wręcz nowatorskie. „Jaszczurka” niosła ze sobą powiew światowości. Rewelacyjna produkcja, mroczne, nowoczesne brzmienie, przemyślany wizerunek artystyczny – tak, wtedy to było coś. Potem Pati zniknęła na długie lata. Pracowała w radiu, pomieszkiwała w Warszawie i Londynie. W tym roku wróciła. Starsza, dojrzalsza, jeszcze bardziej kosmopolityczna.
Do dziś pamiętam ten dreszczyk niepokoju, kiedy wsłuchiwałem się w basowe tony „Uwolnij mnie” i „Underlegend”. Nie bez przyczyny tak dużo piszę o „Jaszczurce”. Po tak długiej przerwie w karierze nie sposób nie odnieść do siebie obu produkcji. „Silent Treatment” to dobra płyta. Ale w porównaniu z „Jaszczurką” wywołuje bardzo nikłe emocje. To płyta świetnie wyprodukowana, z doskonale wycyzelowanym każdym dźwiękiem. Wszechstronnie uzdolniony Stephen Hilton zadbał o wysmakowaną oprawę dla czystego głosu Pati. Elegancką elektronikę uzupełniono brzmieniami gitary elektrycznej, żywej perkusji, fortepianu. Pod względem realizacji i aranżacji trudno „Silent Treatment” cokolwiek zarzucić. Może tylko jedno – brzmienie w niektórych nagraniach wydaje się zbyt “ciasne”, brak w nich przestrzeni. A wprowadzenie żywych instrumentów przebiegło zbyt zachowawczo, pełnią one marginalną rolę.
Największy problem tkwi w samej wokalistce. Pati całkowicie odcięła się od polskich korzeni, nagrała piosenki wyłącznie w języku angielskim. Szkoda, bo niewiele jest w Polsce wokalistek, które potrafiły napisać tak dobre wersy, jak te z „Jaszczurki”.
To dzień, nowy dzień znów przyszedł by udusić mnie/I obudzić mój lęk przed światłem/ I fatalny ból głowy/ Naturalną konsekwencję wczorajszej przygody/ Cóż, podobno tak jest łatwiej/ I chyba bezpieczniej/ Gdybym była przy tobie/ Mógłbyś już nie żyć („SI”)
Wraz z nową płytą utraciliśmy obiecującą polską wokalistkę i autorkę tekstów, a zyskaliśmy - kogo? Przeciętną europejską śpiewaczkę jakich wiele, której nikt na świecie nie odkryje. To przykre, ale Pati nigdy nie będzie gwiazdą na miarę Beth Gibbons. Płyt takich jak „Silent Treatment” w samej Europie wychodzi mnóstwo. Znajdują one nabywców, ale zwykle przechodzą bez echa. U nas Pati Yang nie powalczy z Kasią Kowalską czy Kayah. Być może kluby przez pewien czas będą grać remiksy piosenek z tej płyty. A potem Pati Yang znowu zniknie na długie lata.
„Silent Treatment” słucha się dobrze. Szczególnie wtedy, gdy Pati konsekwentnie trzyma się stylistyki triphopowej, nawet jeśli oznacza to wiernopoddańcze naśladownictwo stylu Portishead. Takie są trzy pierwsze nagrania na płycie. Ten trzeci, „All That Is Thirst”, to zdecydowanie najpiękniejszy utwór w zestawie, zjawiskowo chłodny, czysty, przerażająco wręcz piękny. Gdyby takich piosenek było więcej, Pati mogłaby zagrozić supremacji Beth Gibbons. Im dalej, tym trudniej pojąć, o co właściwie artystce chodzi. Sąsiadują tu utwory przygnębiające swoją monotonią i brakiem inwencji wokalnej („19:53 (Northwest)”, „1986”, „Air Stands Still”) z kawałkami emanującymi tanecznym rytmem, ocierającymi się o kiczowaty pop. W „Pretty Fin” Pati na chwilę przeistacza się w dyskotekową divę, stając w konkury z Allison Goldfrapp. „Giant Cat Woman” – ups! R’n’B w wykonaniu panny Yang? Czyżby próba pokonania własną bronią wywijających gołymi brzuchami czekoladowych boginek? Interesujący eksperyment, ale bardziej chyba pasujący na płytę Gwen Stefani. Podobnie rzecz ma się ze „Switch Off The Sun”. Potwierdzeniem braku jednolitej wizji całości jest „Unquiet” – hałaśliwy, chaotyczny utwór, z gitarowym jazgotem i rockową pulsacją basu.
Nie jest to wymarzony powrót Pati Yang. Jeśli oceniać „Silent Treatment” miarą wygórowanych oczekiwań – to raczej porażka. Jeśli wziąć pod uwagę tylko poziom artystyczny – to całkiem udany, choć przeciętny, niszowy album jednej z wielu europejskich wokalistek.