Wilco
Kicking Television: Live in Chicago
[Nonesuch; 15 listopada 2005]
Nie tak wiele jest znowu osób, które fascynację Wilco rozpoczęły przed 2002 rokiem. Nie mówię, że w Polsce nie ma nikogo, kto amerykańską grupą interesował się wcześniej – nie chcę bowiem powtórzyć błędu komentatorów sportowych, którzy z uporem godnym lepszej sprawy mówią, że „nikt się nie spodziewał” albo „nikt nie mógł tego przewidzieć”. Faktem jest, że należę do pokolenia „Yankee Hotel Foxtrot”. Mam jedną składankę Uncle Tupelo, którą traktuję z sympatią i nieuzasadnioną protekcjonalnością, typową dla słuchacza niezachwyconego dziełem. „A.M.” przeoczyłem, a „Being There” chyba napotykało mnie zawsze w nieodpowiedniej chwili – kolos to bowiem (dwie płyty), ale raczej na glinianych nogach. „Summerteeth”, bardziej zwarte i zaplanowane, dokumentowało ewolucję zespołu: wychodzenie ze zbyt wyraźnego kręgu wpływów Big Star, The Byrds czy tradycyjnego country, lecz także brytyjskiej tradycji piosenkopisarstwa do konstytuowania się jedynego w swoim rodzaju stylu, tego który przyniósł szczytowe osiągnięcie Americany.
„Yankee Hotel Foxtrot” zrazu obładowano bagażem kontekstów, a Pitchfork ukoncesjonował kultowość (jakby nie uczynił tego fakt, że zespołowi przez kilka miesiecy nie chciano wydać płyty) przyznając 10.0. Ta najwyższa ocena od najpotężniejszej głowy hydry niezależnego rynku muzycznego niosła za sobą poważne konsekwecje, bo rodziła pytanie czy jest to rzeczywiście takie arcydzieło? Album obwołano komentarzem do Ameryki po 11 wrzesnia, do czego przyczynił się artwork obudowany wokół motywu piętrzących się budynków (nie wspominając o okładce). Coś takiego! Faktem jest, że nie ma w tym wieku płyty niosącej tyle wersów, ekscytujących każdego fana opisów na Gadu Gadu. I nie jest to zarzut.
all my lies are always wishes
our love is all we have, our love is all of God’s money
picking apples for the kings and queens of things i’ve never seen
I’ve got reservations about so many things but not about you
Pasują te linijki do wyrażenia niemal dowolnego stanu, a że to poezja (chyba?), czynią te konfiguracje liter wartością samą w sobie. Unikają przy tym zmurszałej figlarności aforyzmów, jakimi - wyobrażamy sobie - ludzie raczyli się na przedwojennych salonach. Wilco stało się dzięki jednemu albumowi panaceum na wszystkie bolączki pokolenia, pozbawionego muzycznego przewodnika, choć brzmi to sięrmieżnie.
Wydany rok temu „A Ghost Is Born” miał usankcjonować pozycję Wilco jako sumienia Ameryki. Czy się udalo? Tweedy nie poszedł za ciosem, ale raczej potulnie uznał niemożność dorównania swojemu „ I See A Darkness” i rozbudził w sobie resentymenty za starym, rzewnym, beingthere’owskim graniem. I wszystko byłoby w porządku gdyby nie dwa niepotrzebne fragmenty, zmuszające do postawienia pytania: po co? Unikam wartościowania „Spiders (Kidsmoke)” czyli Wilco via „Neu!2” antycypującego post punk, a także bliższemu dokonaniom O’Rourke „Less Than You Think”. Rzecz w tym, że obecność tych dwudziestu dwóch minut była niczym nieuzasadniona i jedynie rozdymała krążek do niepokojących rozmiarów sześćdziesięciu dwóch minut.
Pomysł wydania w rok później albumu koncertowego był z jednej strony ryzykowny – groził rozdrobnieniem i zarzutami o wyciąganie pieniędzy od słuchaczy, z drugiej krytyka generalnie je im z ręki. „Kicking Television: Live In Chicago” złożony z czterech występów w Vic Theatre z maja tego roku ukazał się przed trzema tygodniami. Wilco znaleźli chyba złoty środek, gdzieś pomiędzy zapisem aktualnej formy zespołu, a rekapitulacją dotychczasowych osiągnięć. Ani przez chwilę nie czujemy, że po prostu na jednym z koncertów było trochę lepiej, szczęśliwie go nagrano i oto mamy płytę. Nie są to też największe hity w wersji live. Zespół wyeksponował wątki z dwóch ostatnich płyt, zajmują one ponad połowę materiału, ale co ważniejsze rzucają nowe światło przynajmniej na „A Ghost is Born”.
Pierwsza płyta rozpoczyna się podobnie jak rozpoczynało się „Yankee Hotel Foxtrot”, ale miast openera sprzed 3 lat pojawia się nieco zapomniane, łzawe „Misunderstood”, jedyny na „Kicking Television” utwór z „Being There”. Piosenka sobie leci, po czym Tweedy z kolegami wpuszczają nas w maliny, to znaczy w skandowanie „Nothing”. Wybawia nas z konfuzji „Company In My Back”, zajawka „A Ghost Is Born”, które ma na albumie swoje spore udziały. I chyba każda piosenka z zeszłorocznej płyty zyskuje. Wymieniane „Company In My Back” zyskuje trudny do sprecyzowania dynamizm, a zasada, że solówki brzmią generalnie lepiej implikuje umiarkowane powodzenie studyjnie przeciętnego „At Least That’s What You Said”. Inaczej sprawa ma się z najlepszymi na „duchu” pieśniami: „Hell Is Chrome” oraz „Wishful Thinking”. Pierwsza zmyślnie łączyła bitelsowskie i stonesowskie wpływy z songwriterską tradycji Ameryki pierwszej połowy lat 70. Tu zyskuje drugi koniec kija – Tweedy po prostu postanawia trochę pozaciągąć i z klubu robi się stadion, wszyscy śpiewają i wyjmują zapalniczki. „Wishful Thinking” właściwie zawsze mogło poszczycić się tylko jednym – parosekundowym motywkiem, gadugadu-owym wersem what would we be without wishful thinking. A okazuje się, że ma jeszcze zwrotkę – Wilco zahacza o klimaty „W domach z betonu”. Przyjemnie wypadają także pozostałe kawałki z „A Ghost Is Born”, poza „Spiders (Kidsmoke)”, którego obecność na „Kicking Television” jest groteskowa.
Najjaśniejszymi punktami płyty są oczywiście fragmenty „Yankee Hotel Foxtrot”. „Jesus Etc.” i „Heavy Metal Drummer” po prostu wybrzmiały, wprawiając publiczność w ekstazę. Moje ukochane „Ashes of American Flags” takiej furory chyba nie zrobiło, a szkoda, bo dzięki płaczącej gitarze w refenie i klasycznej sołówce zyskuje jeszcze na epickości, a że mam sentyment do pierwszego poznanego kawałka z „YHF”, to nawet się wzruszyłem. Na podobnej zasadzie funkcjonuje „Radio Cure”, a bogato zaaranżowane „I Am The Man Who Loves You” okazało się być jakimś koncertowym hymnem! Stosunkowo słabo wypadło „I Am Trying To Break Your Heart”, uciekające w multiinstrumentalny zgiełk, ale była to chyba zawsze najsłabsza pozycja na poprzedniku „A Ghost Is Born”. Świetnie natomiast wypadają utwory z obu „Mermaid Avenue”, płyt nagranych z Billym Braggiem do odnalezionych tekstów Woody’ego Guthriego. „One By One” – z przymrużeniem oka amerykańska wersja „Nadziei” Iry oraz „Airline To Heaven” następują po smutach „Muzzle of Bees” i wyprowadzaja album na prostą. Nie za dużo do powiedzenia zostało o rzeczach z „Summerteeth”, prywatnie mojego numer dwa w ich dyskografii. „Via Chicago” przechodzi niezauważone, a „A Shot In The Arm” to nigdy nie był wybitny kawałek, choć przynajmniej w minimalnym stopniu antycypował Coldplay. Całości nie wieńczy wcale „Reservations”, ale „Comment (If All Men Are Truly Brothers)” – cover funkowej pieśni Charlesa Wrighta.
Trzeba zmierzać do konkluzji: płyta jest wspaniale zagrana i zaśpiewana, co się chwali. Cieszy jej konstrukcja, uważne zbalansowanie pomiędzy piosenkami żywymi a nieżywymi, tj. szybkimi a wolnymi oraz umiejętnie ulokowane solówki. Nie dziwi, że w takim wypadku zespół jest uwielbiany przez wszystkich. Ale z jednym twierdzeniem zgodzić się nie wolno i na pewno to ta płyta obrazuje: nie mamy do czynienia z „jedną z największych grup Ameryki” (w domyśle: w całej jej historii). Słychać tu wyraźnie, że Wilco mieli jednorazowy patent na wielkość, a pozostała część ich twórczości, choć zacna, jest zmaganiem się ogromnej charyzmy i być może rzeczywistej osobistej wielkości Tweedy’ego z brakiem kompozytorskiego geniuszu.