The Crimea
Tragedy Rocks
[Warner; 17 pazdziernika 2005]
Ciężko określić jednoznaczną postawę wobec tej płyty. Rok po brawurowym, wypuszczonym własnym sumptem debiucie The Crimea, jego „prawidłowa”, wydana w połowie października dla dużej wytwórni wersja automatycznie pozbawiona jest świeżości poprzednika. Z drugiej strony, wyraźna odrębność formacji na mapie współczesnego brytyjskiego indie, inteligentny uniwersalizm tekstów Davey MacManusa oraz to niedefiniowalne, chemiczne „coś” powodują, że to co rok temu można było kupić jedynie na koncertach, dziś mieni się barwami klasyki. Klasyki dla wąskiego kręgu odbiorców oczywiście. Dla nich „Tragedy Rocks wersja numer 2” będzie płytą typu greatest hits.
Dla całej reszty należałoby w tym momencie nakreślić kontekst historyczny formacji, opisać ostatnie cztery lata tułaczki przeplatane niezliczonymi, fantastycznymi koncertami granymi niekiedy dla kilkunastu osób, permanentne okupowanie szczytów rankingów na najlepszy niepodpisany zespół oraz osobistą rekomendację Johna Peela, która niestety kontraktem nie zaowocowała. Szkoda, bo dziś moglibyśmy się już cieszyć drugim albumem The Crimea. Dopiero zainteresowanie ze strony wytwórni amerykańskich spowodowało, że na formację zaczęto przychylniej patrzeć w jej ojczystym kraju. Dziwna Brytania, chciałoby się rzec. Darując sobie wnikanie w szczegóły, jeśli nie znacie historii The Crimea, to zapamiętajcie: mieli przechlapane.
Jakkolwiek głupio to zabrzmi, „Tragedy Rocks” tradycyjnie rozpoczyna „White Russian Galaxy”. Ciężko wyobrazić sobie cokolwiek innego pod indeksem pierwszym. To jedna z kompozycji, którym studyjny lifting wyszedł na dobre: przenikające główny temat melodyczny banjo oraz rozemocjonowane podejście Davey’ego do linii wokalnej (znak firmowy The Crimea live) spowodowały, że lepsza aranżacja wyżej wymienionego wydaje się być niemożliwa. Fantastycznie wypadły „Baby Boom” i „Bad Vibrations”; „Lottery Winners On Acid” oszczędził nam lekko drażniącego w swojej pierwszej wersji wyciszenia. Największy postęp widać jednak na płaszczyźnie spójności, w odróżnieniu od ubiegłorocznego, będącego luźnym zbiorem świetnych kompozycji albumu, nowe „Tragedy Rocks” ma początek, środek i koniec, a wszystko spaja powoli snujący się klimat optymistycznej tragedii.
Jak na każde szanujące się greatest hits przystało, tegoroczne „Tragedy Rocks” zawiera kilka nowych kompozycji. Konkretnie trzy: leniwe, nastrojowe „Losing My Hair”, epickie „Someone’s Crying” oraz moje ulubione „Gazillions Of Miniature Violins”, w którego końcówce Davey na tle zamglonych klawiszy i łkających gitar osiąga stadium Jarvisa Cockera z czasów „This Is Hardcore”. Bardziej wycieczka w czasie niż ponadczasowość, chociaż kto wie. Tak naprawdę jedyne co można zarzucić nowej wersji „Tragedy Rocks” to nieobecność uważanego przez niektórych za najlepsze osiągnięcie zespołu „Bombay Sapphire Coma” i... obecność „Girl Just Died”. Ten ostatni typowano na przebój, co ewidentnie słychać po panującym w nim aranżacyjnym nadmiarze. Dokopanie się do genialnego (być może najlepszego od czasu „Parklife”) britpopowego riffu jest tu skutecznie utrudnione, a dzwoniący mostek stymuluje reakcje obronne. Nie będzie dziewiątki, ale i tak jazda obowiązkowa dla spóźnialskich.